Tragedia i męka. Takie słowa nasuwają mi się na wspomnienie tego żenującego w moim wykonaniu występu. Oczywiście ponieważ prawie od póltora miesiąca nawet nie zbliżyłem się do roweru nie oczekiwałem dzisiaj niesamowitych wyczynów jednak to, co przeżywałem na trasie w KPN to był szok.
Do łomianek jadę sam, przyjeżdżam z dużym zapasem czasowym około 10. Pogoda piękna, słońce i dość ciepło, ale trochę wieje więc decyduje się jechać w calości na długo. Po przebiórce wsiadłem na rower żeby trochę się rozgrzać i odrazu pojawił się pierwszy znak, że dobrze nie będzie - lekko boli mnie tyłek po wczorajszych 6 km. Ale nic to ruszam do sektora. Dzisiaj 1,2 i 3 są połączone więc mam okazję jechać z czołówką:) Przed startem trochę pogaduszek z zawodnikem czekającym obok i o 11.10 ruszamy. Postanowiłem początek pojechać normalnie, mocno żeby zyskać trochę czasu nad dalszymi sektorami. Po asfalcie wielkich szaleństw nie było tempo około 40 kmh potem przez las kilka km 30 kmh. Cały czas jednak spadam, aż ląduje w pewnym momencie właściwie na końcu sektora za dziewczyną i jadącym jej na kole gościem. Trzymam się z nimi gdzieś do 6-7 km, tempo wcale nie jakieś wielkie, gdybym był w jakiejkolwiek formie, ale pulsometr nieubłaganie pokazuje co innego. 195,196,197 - o właśnie pobiłem swój datychczas znany hr max:) oczywiście jeszcze kilkaset metrów takiej jazdy i odpadam. Początek więc zdecydowanie za mocny. Teraz już czekam kiedy zaczną dochodzić mnie grupki z sektorów 4-6 bo też startowały razem. Pierwsze pojawiaja się już po chwili, co kilkaset metrów wyprzedzają mnie 2,3 osoby. Trasa narazie może być, chociaż płasko to sporo singli i wszystko w lesie.

W pewnym momencie gdzieś około 10 km błotko i przejście przez prowizoryczną kładkę. Tworzy się mały koreczek, puls mam dalej bardzo wysoki pod 190 więc bardzo mi się na tej przeprawie nie spieszy. Na 15 km w okolicach Palmir bufet. Mimo tego że mam tylko jeden bidon to nie biorę nic bo nie mieli izotonika. Coś tam gość powiedział że na drugim bufecie będzie ja na początku zrozumiałem, że w drugim namiocie i zanim przetrawiłem to już byłem w dupie. Wracać mie się nie chciało, a całą pewnością powinienem. Za chwię rozjazd na fit. Już jedzie mi się źle, wiem że dalej będzie męka i przez chwilę nawet zastanawiam się czy nie zjechać!, ale w końcu nie po to tu przyjechałem. Oczywiście dalej systematycznie tracę pozycję, zaczynają się małe wydmy i zaraz potem Ćwikowa Góra, podjeżdża mi się jeszcze dobrze zbliżam się wyraźnie do jadących przedemną niektórych wyprzedzam. Na Ćwikowej niestety raz muszę zejść bo nagle dwie osoby przedemną z niewyjaśnionych przyczyn stają tarasując całą drogę. Przy okazji obserwuję jakie niektórzy mają wielkie problemy z pokonaniem najmniejszych wzniesień mieląc z trudem na żółwiku to co jest normalnie do podjechania na blacie. No ale oni i tak mi zaraz na płaskim odjeżdżają więc przestaję się już w pewnym momencie nawet wkurzać na to że się zatrzymują w połowie mikro podjazdu.

Pagórki kończą się zaraz za Roztoką, zaczyna się za to coraz więcej korzeni, które cały czas wybijają mnie z rytmu. Opony mam napompowane za mocno bo, aż 3 bary. Poza tym od 25 km zupełmnie mnie odcina i ledwo jadę, dupa mi odpada od korzeni i tylko patrze na licznik na wolno upływające km. Wyprzedza mnie już chyba z 17 sektorów, w tym zawodnicy jak np: gość jadący z rozpietą kurtką, dwóch conajmniej stukilowych facetów, albo koleś jadący na oko z 5 kilogramowym plecakiem. Coraz więcej odcinków jadę na środkowej tarczy z przodu bo na blacie zwyczajnie nie daje rady nawet na płaskim, duża w tym zasługa korzeni. W końcu docieram na drugi bufet, na szczęście pojawił się gdzieś na 36 km, a myslałem że będzie 10 km później. No i pierwszy raz w moich startach zatrzymuje się biorę 2 powerady i przelewam do bidonów, a połowę jednego wypijam. Spędzam tam spokojnie z 2 minuty. Przy okazji zjadam jeszcze batonika. Od tego momentu trasa już beznadziejna. Na początku asfalt, myślałem nawet że na chwilę odżyłem i łapię się na koło jakimś szybciej jadącym, niestety moja forma jest tragiczna. Mimo że jest pod wiatr to nie jestem w stanie jechać na kole nawet 25 kmh bo prawie mam skurcze. Po asfalcie zaczyna się jakaś dziurawa droga, ledwo jadę klnąc pod nosem, po kilometrze nie wytrzymuje i zatrzymuję się żeby spóścić trochę powietrza z kół bo czuje, że dupa mi chyba zaraz odpadnie. Trochę pomaga i jakoś telepie się do końca tego odcinka. Potem znowu asfalt, i znowu jadę chwilę za kimś po czym odpadam, a dalej kolejne 2 km dziurawej drogi. Dogania mnie jakiś zawodnik z hp i tak sobie jedziemy narzekając na te dziury po czym tradycyjnie zostaje w tyle i turlam się do mety. Końcówka jeszcze trochę w lesie po dość fajnym singlu i ostatki po asfalcie. O jakimś finishu nie ma mowy. Wjeżdżam na metę, totalnie ujechany, jeszcze mi nawet brawo biją chociaż nie wiem za co. Na żadnym maratonie się tak nie zmęczyłem.
Nie spodziewałem się że będzie aż taka różnica w formie.
Wynik oczywiście tragiczny. 2:41, miejsce 190/234, do pierwszego prawie 50 minut, a to i tak dało by mi o dziwo 6 sektor. Na szczęście w epilogu można było tylko sektor zyskać więc na przyszły sezon zostaje w 3.