I znowu 3 tygodniowa przerwa od ostatniego wyścigu. Do tego przez ten czas solidniej trenowałem tylko tydzień, a ostatnie 2 to w zasadzie tylko po 1 cięższym treningu. Do tego zaczęło się euro więc zwiększyła się znacznie ilość wypitego browarka Lublin wypadł dzień po przegranym meczu naszych kopaczy. Jako, że przegrali to wczoraj były tylko 2 piwka i postanowienie ścigania na mega. W razie zwycięstwa w grę wchodziło nieco więcej alko i przymierzałem się do fita. Od rana na dworze patelnia. Wyjeżdżam o 7.30 i już jest prawie 25 stopni. Dojazd dosyć szybki bo na miejscu jestem jeszcze przed 10. Na termometrze już ponad 30. Przebieram się więc niespiesznie. Miasteczko bardzo fajnie położone nad zalewem Zemborzyckim. Wszystkie parkingi tuż obok startu więc spokojnie wyrabiam się ze wszystkim i robię długą jak na mnie, kilkunastominutową rozgrzewkę. W sektorze ustawiam się z 10 minut przed startem. Mimo to stoję na końcu chociaż można było spokojnie się ustawić z przodu. Niestety jest to błąd, bo mimo, że na początku jest jakieś 2 km asfaltu to jadę trochę leniwie i nie przesuwam się za bardzo. W efekcie po wjeździe w las utykam za sporo wolniejszymi zawodnikami. W lesie jest trochę błota, ale wszystko przejezdne. Powoli wyprzedzam, ale z przodu widać, że już się stawka mocno rozciągnęła i sporo ludzi odjechało. Jest gorąco, ale w lesie jeszcze znośnie. Prawdziwa patelnia zaczyna się na polach. Na początku jedziemy jeszcze skrajem lasu, więc zdarza się trochę cienia. Ale po rozjeździe na Mega/Fit ruda jest już praktycznie cała wśród pól. Jedzie mi się dość dobrze. Puls często ponad 180, a ja kryzysów za bardzo nie mam. Wkurzam się tylko kilka razy na szybkich ciasnych zakrętach, bo wybieram zły tor jazdy i muszę hamować. Trasa trochę nudna, ale nie rozczarowuje tak jak w Toruniu. Fajnie, że wśród pól jeździmy głównie wąskimi dróżkami. Mało jest szutrówek i asfaltów. Zdarzają się też małe pagórki, ale wszystkie raczej łagodne i długie. Nie zrzucałem ani razu z blatu. Staram się sporo pić, ale chyba i tak robię to za rzadko. Na polach jest bardzo gorąco i sucho. Momentami chmury pyłu jak w Toruniu. Do pierwszego bufetu jadę cały czas z tymi samymi zawodnikami. M. in z zawodnikiem z welodromu i planji. Potem, zaraz za bufetem grupka się totalnie rozsypuje i jedziemy w zasadzie osobno. Mam tutaj dość dobry moment, bo czuje, że jadę dobrym tempem i doganiam kolejne osoby. Jednak upał daje się we znaki i paradoksalnie zaczyna mi być chłodno i mam lekkie dreszcze. Nie jadę przez to wolniej, ale uczucie dziwne. Około 30 km doganiam Maję Busmę. Mogę po tym fakcie wywnioskować co nieco o moim miejscu w stawce. Wnioski niestety nie są zbyt dobre, bo zwykle tą zawodniczkę wyprzedzam kilka km po starcie. Teraz mijam ją na jakimś większym podjeździe, ale ona wyprzedza mnie po chwili na zjeździe z luźnymi kamykami. Normalnie jadę coś takiego bez problemu, teraz jednak nie czuję się pewnie i nie dokręcam za bardzo. Wszystko przez to, że zaczynają mnie dość mocno boleć ręce, a konkretnie tricepsy. Mam wrażenie, że przez to gorzej kontroluje rower. Po chwili dogania mnie gość z planji, z którym jechałem wcześniej w grupie. Mam szczęście bo akurat jest trochę asfaltu i chłopak zapodaje dobre tempo. Widzę przed nami zawodniczkę z mybike, która mojemu zdziwieniu sama nieźle ciśnie i niewiele się do niej zbliżamy. Po następnych kilku kilometrach znowu jadę w większej grupa. Z tyłu dochodzi mnie chyba z 5 osób w tym 2 z biketres i 2 z legionu. Kiedy mnie dojeżdżają mam lekki kryzys, ale udaje mi się utrzymać. zaczynamy dobrym tempem doganiać kilka osób. Tym sposobem znowu jadę obok Maji Busmy. Taka sytuacja utrzymuje się do drugiego bufetu. Biorę na nim powerada, który chyba się na słońcu zagotował bo smakuję ohydnie jakimś plastikiem. Mimo to wypijam pół, bo upał jest straszny. Za bufetem jest trochę piachu, a zaraz potem rozjazd Mega/Giga i grupka się dzieli. Wjeżdżamy na asfalt, z dość długim, ale łagodnym 6% podjazdem. Znowu gonię Maję, ale nic z tego nie wychodzi. Trochę się zbliżam, ale ręce już mi wysiadają. Szukam różnych pozycji , ale jest ciężko. Ostatnie 4-5 km jest w lesie. Przy wjeździe jest zamknięty szlaban, który trzeba objechać z prawej strony przez niewielką hopkę. Wjeżdżam na to za szybko i w efekcie lekko wylatuje z trasy małe krzaczki. Za chwilę robię jeszcze jakiś jeden głupi błąd na jakieś koleinie i cała końcówka idzie wpizdu. Tracę rytm i ledwo się toczę. Tętno dalej niby pod 180, ale już kompletnie nie mam siły jechać. Ani w rękach, ani w nogach. Zielona koszulka przede mną szybko znika i do tego tracę jeszcze 2 pozycje. W tym 1 w kategorii jak się później okazało. Ale i tak już nic nie mogłem zrobić. Na metę wjeżdżam mocno ujechany, ale od razu kieruje się na lekki rozjazd. Potem szybko do cienia i po wodę. Wynik 83 Open i 18 M2. Generalnie słabo, bo sporo dobrych zawodników dzisiaj nie jechało, wielu z którymi zwykle wygrywam dołożyło mi po kilka minut. Jednak biorąc pod uwagę ostanie przygotowania, dzisiejszą trasę oraz pogodę to jestem zadowolony.
Na maraton jedziemy już w sobotę, żeby przy okazji zwiedzić Toruń. Od razu na Wisłostradzie w sobotę rano spędzamy prawie 40 minut w korku przejeżdżając przez ten czas może z 200 metrów. Dobrze, że w ostatniej chwili udało się zjechać, stania było chyba na 3-4 godziny. Nocujemy 20 km pod Toruniem, więc na start mamy blisko i spokojnie dojeżdżamy godzinę przed czasem. Parking duży, więc problemów z miejscem nie ma. Nie padało już chyba z tydzień i wiadomo, że będzie piach. Jadę sprawdzić początek trasy. Zaraz za stadionem jest długa piaskownica. Spokojnie do przejechania w pojedynkę, ale przy tłumie nie ma co się łudzić. Przejadą pierwsi z sektora reszta z buta. Zastanawiam się jak to przejechać bezpiecznie, bo nietrudno tu o glebę. Sektory już zapełnione do połowy, więc gadam jeszcze z chłopakami z drużyny i jak zwykle ustawiam się pod koniec. Jednak tuż przed startem widzę że z lewej strony jest dużo miejsca i w efekcie ruszam mniej więcej w połowie sektora. Zaraz za stadionem dojeżdżamy do piachów. Postanowiłem, że zejdę i przebiegnę to jak tylko zobaczę, że tworzy się kocioł. Jak sobie założyłem tak zrobiłem i już właściwie na początku biegnę z rowerem wyprzedzając przy okazji sporo osób, które walczą lub przewracają się wpadając na siebie. Wskakuje na rower. Piach jest dalej, ale daje się jechać. Niestety jest ciasno i jakiś gówniarz z Planji zajeżdża mi po chamsku drogę i muszę się właściwie zatrzymać żeby na niego nie wpaść. Rzuciłem kilka uwag pod jego adresem i ruszyłem dalej. Oczywiście kilka osób mnie wyprzedziło. W dalszym ciągu piach. Momentami unosi się tyle kurzu, że ledwo widać zawodnika z przodu. Peleton trochę się rozciąga, jest gorąco i w gardle czuć piach. Wjeżdżamy do lasu, tutaj trochę chłodniej. Tempo wzrosło, bo droga zrobiła się twardsza. Czuję się dobrze i wyprzedzam sporo osób. Co chwilę jednak pojawiają się nowe piaskownice. Spodziewałem się tego więc jakoś bardzo mnie to nie wkurza. Dzięki temu jest trochę trudniej. Mojego poglądu nie podzielają jednak mijani zawodnicy. Sama trasa jednak rozczarowuje. Jest płasko, nawet bardzo, żadnych trudności technicznych poza piachem. Spodziewałem się chociaż jakichś krótkich podjazdów pod wydmy jak w Otwocku, a tu nic. Do premii Auto Landu, która była około 15 km może jakaś jedna mini górka. Ale sama premia za to poprzedzona taką piaskownicą, że wszyscy wokoło dawali kilkadziesiąt metrów z buta. Cały czas mam wrażenie, że tasuje się z tymi samymi zawodnikami. Nie widzę za bardzo znajomych twarzy i mam wrażenie, że słabo wystartowałem i ci, z którymi zwykle się ścigam są gdzieś z przodu. Jedzie mi się dość dobrze. Staram się przede wszystkim jechać mądrze. Ludzi dookoła dalej sporo, więc dużo jadę w grupie. Czasami udaje się pojechać na zmiany. Gdzieś około 15-20 km jest najciekawszy fragment trasy bo jeździmy po wąwozach. Pojawia się więc kilka szybkich zjazdów, które są dość zdradliwe bo zakończone piachem. No i ze dwa większe podjazdy. Nie czuje się na nich jakoś super mocno, ale łatwo doganiam ludzi przede mną. Nie da się jednak wyprzedzać, bo często jest tylko jedna ścieżka i wszyscy jadą grzecznie za sobą. Czasami ktoś próbuje skoczyć na bok, ale najczęściej płaci za to męką w piachu i utratą kilku miejc. Poza tym mijam też sporo ludzi z awariami, wprawdzie nie aż tylu, co w Legionowie, ale jednak trochę ludzi miało dzisiaj problemy ze sprzętem. Sam też raz walczyłem ze spadającym łańcuchem i do tego raz na w miarę płaskim odcinku musiałem jechać bez blatu, bo nie chciał wskoczyć. Potem jednak już było ok. Gdzieś w połowie trasy ledwo uniknąłem też gleby. Jechałem ostatni w 5 osobowej grupie gdy nagle pierwszy zawodnik prawdopodobnie się lekko zagapił i w sporym piachu skręcił ostro kierownicą. Oczywiście od razu postawiło go bokiem. Udało mu się utrzymać równowagę, ale zaraz wjechało w niego 2 zawodników robiąc OTB. Trzeci się już zatrzymał, a mi udało się ich ominąć, bo jechałem bardziej z lewej strony. Na szczęści nic się nikomu nie raczej nie stało, bo było miękko i prędkość niezbyt duża. Po 30 km na trasie zaczęło pojawiać się więcej pól i niestety asfaltów. Jak złość jadę tutaj sam, albo ciągnę jakąś małą grupę. Zaczynam się wkurzać na trasę, bo widzę też, że omija ona podjazdy przy Zamku Bierzgłowskim (z mapy wynikało, że tak nie będzie) i zamiast tego prowadzi w piach albo na szutrówki. Muszę do tego uważać na lewą nogę bo czuję, że łydka jest blisko skurczu. W efekcie moje tempo spada. Spada też tętno, poniżej 170, więc zmuszam się żeby wykręcić chociaż te 172. Mimo to nikt mnie za bardzo nie dogania, a ja sam, co jakiś czas kogoś wyprzedzam. Tak jest do czasu dobijającego dla mnie odcinka w okolicach 40 km. Najpierw jakieś 2-3 km asfaltu, a potem, co najmniej drugie tyle płaskiej, szerokiej szutrówki, po której jedzie się właściwie jak na asfalcie. Jadę tu jakże by inaczej sam. Za mną nikogo, jakieś 60 metrów przede mną widzę dwie osoby. Niestety jadą chyba na zmiany i uciekają mi. Staram się trzymać tętno powyżej 170 i jechać równym tempem. Wkurzam się i zastanawiam czy nie można było naprawdę poprowadzić trasy jakoś inaczej. Oglądam się ze dwa razy za siebie i nikogo nie widzę, jednak czuję, że zaraz złapie mnie jakaś grupa. No i nie mylę się bo pod koniec szutrówki dochodzi mnie chyba z 10 osób. Tzn właściwie to 1 osoba (koń) i 9 uwieszonych sępów na jego kole. Dobrą stroną jest to, że przynajmniej sobie chwilę w tej grupie odsapnę. Ale nie. Gość dojeżdża do mnie i siada mi na koło! O nie, tak się nie będę bawił. Nie zamierzam ciągnąć tego majdanu. Zwalniam więc i zjeżdżam na lewo żeby mnie wyprzedził, ale on dalej za mną. Do tego nikt z sępów z tyłu też się nie kwapi do zmiany więc zupełnie puszczam korby i mówię do nich żeby jechali. Nie czekam jednak na koniec grupy tylko chowam się w środku. Jak znowu zaczynają się piachy i teren inny niż szutrówka to z grupy zostaje już tylko połowa w tym koń, i gość z Gerappy z którym się tasowałem od początku wyścigu. Na singlach w lesie gerappa wychodzi do przodu i daje dosyć dobre tempo. Jadę bezpośrednio za nim, reszta powoli odpada. Na jednym z rozjazdów gerappa myli jednak trasę. Wołamy za nim więc dość szybko się ogarnia i nie traci dużo. Jako, że do mety już blisko to na tyle ile mogę, bo lewa łydka dalej bliska skurczów, podkręcam tempo i gubię grupkę za sobą. Wyprzedzam też jeszcze 2 osoby. Gościa z legionu, którego pamiętam jak mnie wyprzedzał na polach mocnym tempem zupełnie odcięło oraz zawodnika z biketires. Niestety za to na wyjeździe z lasu tuż przed metą dopada mnie gerappa. Chwilę siedzi mi na kole i wyprzedza tuż przed dużym piachem z początku trasy. Wiedziałem dokładnie, że tak zrobi żeby mieć przewagę na wjeździe na stadion. Mimo to go puściłem bo liczyłem, że i tak utrzymam mu koło i powalczymy na finiszu. Niestety przez piach przejechałem źle, dużo gorzej niż rywal przez, co zyskał on około 5 sekund, Na stadionie próbowałem jeszcze odrobić, ale finisz był już w połowie toru i mimo że się lekko zbliżyłem to 3 sekundy straciłem. Szkoda końcówki, bo jednak za mało powalczyłem. Na mecie zupełnie nie wiem jak ocenic wyścig. Niby nie jechałem źle, ale coś mi nie grało. Sądziłem że przyjechałem raczej pod koniec sektora, ale okazało się że nie było tak źle bo miałem w nim 8 czas na mega. Ogólnie open 59 i 20 w kategorii. Trasa na pewno słaba. Druga z najgorszych zaraz po Piasecznie. Zdecydowanie nie opłaca się jechac 200 km na taki maraton.
Już 3 tygodnie bez ścigania więc nie mogłem się doczekać Legionowa. Nawet mimo tego, że trasa będzie płaska i szybka. Dojeżdżamy później niż chcieliśmy, głównie przez problemy z mocowaniem roweru na bagażniku. Na szczęście miejsc na parkingach sporo. Jest dosyć zimno. 12 stopni i pochmurno. Na szczęście nie wieje i nie pada. Decyduje się jednak jechać w krótkich spodenkach długiej potówce i na to koszulce z krótkim. Zimno było mi tylko w sektorze. Przed startem udaje mi się jeszcze zrobić krótką rozgrzewkę i o 10.55 wchodzę do sektora
Na starcie jak zwykle szybko. Pierwsze kilkaset metrów to asfalt, ale zaraz potem wpadamy na dziurawą gruntową drogę. Peleton oczywiście zwarty więc jest ciasno, szybko i niebezpiecznie. Staram się przeskakiwać do przodu, żeby zabrać się do jakiejś solidnej grupki, ale nie jest to łatwe. Wjeżdżamy na pola z koleinami i tu już zaczynają się pierwsze problemy. W niektórych koleinach nie da się jechać i trochę osób utyka. Na szczęście udaje mi się jakoś ominąć to zamieszanie. Wjeżdżamy wreszcie do lasu. Dalej jest szybko, a do tego robi się jeszcze wąsko. Przede mną sznurek zawodników. Tempo jednak nie jest bardzo wysokie więc trochę wyprzedzam. Staram się jednak robić to po rozsądnym torze bo co raz mijamy kogoś z awarią. Większość to przebite dętki, ale wielu osobom dają się we znaki latające patyki. Mi też się jeden dostaje, ale na szczęście klinuje się przy przednim hamulcu, więc wystarczyło, że trochę zwolniłem i wyszarpałem w trakcie jazdy. Gdzieś do 12 km jedzie mi się dobrze. Trafiam wreszcie do grupki, która jedzie moim tempem z tyłu uciekamy reszcie, więc nie jest źle. Niestety około 12-13 km mam chwilę słabości. Najpierw rozkraczam się na jakiejś górce. W ogóle dzisiaj słabo mi się podjeżdżało. Jakoś tak bez mocy, aby wjechać, zamiast lecieć na pełnej k. Było ciasno, jechałem za kimś strasznie wolno, więc postanowiłem odbić trochę na prawo. Tam jednak było pełno gałęzi, i się zatrzymałem i zablokowałem nieco ruch. Szybko wsiadłem, ale się nieco na to wkurwiłem. Do tego kilka miejsc straciłem, przez co na kolejny, fatalny odcinek dziurawej szutrówki przy torach wjechałem sam. Opuściły mnie tu siły i znowu wyprzedziło kilko osób. Dojechałem do jakiegoś zawodnika SK bank. Chwilę powisiałem na kole, ale kolega nie wyglądał najlepiej i chyba miał jeszcze większy kryzys niż ja. Nie odcięło mnie tylko się chyba zasapałem i złapała mnie znowu jakaś lekka kolka. Ogólnie to zjadłem na tym maratonie tylko 1 żela, ale za to trochę więcej niż zwykle piłem. Odżyłem znowu chwilę za premią autolandu. Zaczął się tutaj szybki kręty odcinek po lesie i wydmach. Przejechałem do w większości z młodym zawodnikiem z BDC i starszym z Legionu. Obaj byli z 3 sektora i odbili na FIT więc na 2 pętlę wjechałem sam. Szybko jednak znowu znalazłem się w większej grupie i już nawet nie wiem czy to ja do kogoś dojechałem czy też dojechał ktoś do mnie. Wydaje mi się, że tak po połowie Ogólnie to ta druga pętla w moim wykonaniu była jakaś taka bezbarwna. Niby szybko, niby trochę się męczyłem, ale pulsometr coraz częściej pokazywał poniżej 170. Podskoczył trochę wyżej na sekcji 3 piaszczystych górek gdzie przez tłok nie było opcji wjechania, więc w przeciwieństwie do reszty, która prowadziła postanowiłem podbiegać. Dało mi to w sumie jakieś 10 miejsc. Odcinek dziurawy przy torach tym razem szybko i na czyimś kole. Tuż przed autolandem wyszedłem na czoło grupki i udało mi się trochę oderwać i za 2-3 km dociągnąć do następnej. Od tego momentu przez następnych kilka km jechaliśmy po wąskich krętych singlach wężykiem w idealnym porządku. Nikomu się chyba nie chciało wyprzedzać, bo trzeba by było walić po krzakach. W pewnym momencie nasz wąż liczył chyba z 15 osób. Podczas takiej jazdy na moim pulsometrze na stałe właściwie zagościła liczba 168. Nawet myślałem, że coś się zwaliło, bo przez dłuższy czas nic się nie zmieniało Tuż przed rozjazdem MEGA/GIGA zrobiło się odrobinę szerzej, więc przyśpieszyłem i przeskoczyłem do przodu o kilka pozycji. Spodziewałem się, że za chwilę na rozjeździe sporo osób odbije na dłuższy dystans, grupka się podzieli i może uda się uciec. Plan się powiódł, bo na dojazdówce do mety zostałem sam. Jedna osoba wyprzedziła mnie na kolejnym dziurawym odcinku, natomiast zyskałem jeszcze jedno miejsce na końcowych krętych singlach przed metą. Dublowałem tu też sporo fitowców. Niestety organizator nie do końca przemyślał trasę i końcówka fit miała bardzo ciężki i stresujący finisz bo cały czas musieli ustępować miejsca Mega, często zatrzymując się lub uciekając w krzaki. Z ostatniego lasu wyjechałem z przewagą kilkudziesięciu metrów nad kolejnym zawodnikiem. Myślałem, że mam bezpieczną przewagę, ale doszedł mnie tuż przed metą. Nie dałem się jednak i finisz wygrałem o błysk szprychy. Na mecie jakoś dziwnie. Nie wiem jak mam ocenić ten start. Po przyjściu smsa z wynikiem trochę więcej się wyjaśnia. Rating prawie 88% więc jest dobrze, ale miejsce 80 Open mi się nie podoba i pozostaje niedosyt.
Już trzecia edycja Mazovi w tym roku. Tym razem pora na Chorzele. Dzisiejszy maraton zapowiada się wreszcie słonecznie i ciepło. Od rana ładna pogoda. Wyjeżdżamy ok 7.30 i przed 10 jesteśmy na miejscu. Miejsc na parkingu jeszcze sporo. Stajemy tuż przy starcie. Cieszę się na ten wyścig i trochę niepokoję. Wiem, że trasa będzie ciekawa, bo to podobno nieco ulepszona wersja tej z poprzedniego roku czyli interwał. Mam tylko nadzieje, że nie powtórzy się sytuacja z Piaseczna gdzie nie miałem siły jechać. W tym tygodniu tylko 2 treningi, mocniejszy w środę i lekki w piątek. Na lekką rozgrzewkę jadę zbadać końcowy fragment trasy. Na szczęście zrezygnowali z asfaltu i jest rundka po polnych wąskich ścieżkach. Pulsometr pokazuje normalne wartości, tętno szybko reaguje więc powinno być dobrze. Do sektora wchodzę 5 min przed startem. Nie ma to tutaj wielkiego znaczenia gdzie się stoi bo początkowe 5 km to asfalt. Chwilę po starcie jedziemy zwartą grupą. Zauważam przed sobą Agnieszkę Sikorę z Legionu i postanawiam się jej trzymać, bo na 2 ostatnich maratonach była kilka minut lepsza. Początkowo tempo na asfalcie duże, ale po 2 km jakby trochę siadło. Jadę spokojnie i widzę, że jestem już przy końcu sektora. Postanawiam trochę się przesunąć bo za chwilę szuter i nie będzie tyle miejsca. Wyprzedzam więc zawodniczkę legionu. Na szutrach grupa dalej jedzie razem i właściwie nikt nie wyprzedza, aż do sporej kałuży. Jak się później okazało jedynej na tym maratonie tylko że pokonywanej dwukrotnie. Tu grupa szybko się rozrywa bo dużo osób schodzi, blokuje i spaceruje. Ja przejeżdżam prawą stroną w miarę sprawnie, z lekką podpórką. Zyskuje trochę i przy okazji łapię się do małej grupki jadącej dobrym tempem. Pamiętam z tamtego roku, że za chwilę będą też dwa większe podjazdy, które jeszcze bardziej podzielą stawkę. W tamtym roku oba musiałem podbiegać bo były zapchane. Teraz wiem czego się spodziewać i na pierwszym od razu uciekam w prawo i wjeżdżam sprawnie wyprzedzając kilka idących osób. Niestety chwilę potem na 2 większej górce już się tak nie da i udaje się dojechać do połowy. Potem ktoś mnie blokuje i muszę zeskoczyć. Nie idę jednak jak większość tylko wbiegam szybko po prawej i znowu kilka osób zostawiam. Łapię się dzięki temu do małej grupki i w dobrym tempie przejeżdżamy przez kolejne szutrówki. Trzymam się na końcu, jednak mimo to zaczyna mnie łapać jakiś kryzys. Coraz ciężej mi się utrzymać, do tego tempo jest mocno szarpane i nie mogę złapać rytmu. W pewnym momencie łapie mnie nawet kolka. Chyba jednak jedzenie 2 godziny przed startem to nie jest dobry pomysł. Postanawiam puścić koło i jechać swoim rytmem bo taka jazda jak teraz szybko mnie wykończy. Ważniejsza jest dla mnie dobra jazda po górkach. Zwalniam trochę, piję i za chwilę zjadam pół żela, bo już ponad 30 minut jedziemy. Wyprzedza mnie w tym czasie około 8-10 osób w tym dziewczyna z teamu biketires.pl z którą chyba chodziłem zimą na spinning. Nie ma jednak zawodniczki z legionu i nie widać za bardzo nikogo z tyłu więc chyba i tak nie jest źle. Po kilku minutach takiej regeneracji zaczynam jechać swoje. Przede mną dość długi podjazd przed rozjazdem Mega/Fit. Wjeżdżam jeszcze dość ciężko, bo czuję że lewa łydka jest dość sztywna i muszę uważać żeby nie chwycił mnie skurcz. Mimo to wjeżdżam w podobnym tempie co grupka przede mną. Na pulsometrze wartości dużo wyższe niż w Piasecznie więc sytuacja z poprzedniego wyścigu raczej się nie powinna powtórzyć. Od tego momentu trasa robi się też dużo ciekawsza. Praktycznie cały czas jedziemy w lesie. Jest tylko jedna asfaltowa dojazdówka i kawałek szybkiego szutru przed pierwszym bufetem a poza tym to cały czas góra, dół po lesie. Jadę już swoim tempem i powoli zaczynam doganiać i wyprzedzać kolejnych zawodników odpadających co raz od większej grupki, którą widzę czasem jakieś 2-3 minuty przede mną. Pierwszą osobę już na łagodnym podjeździe zaraz za rozjazdem na FIT. Za chwilę jest kolejny zawodnik w żółtym stroju. Widać, że ma kryzys bo szybko się zbliżam, ale odżywa na długim, szybkim zjeździe i potem następne kilka km jedzie 100-200 metrów przede mną. Pojawiają się za to inni. Wpadamy do jakiejś wioski gdzie jest dłuższy fragment asfaltu i dalej piaszczysty podjazd do kolejnego lasu. I tu połykam kolejną osobę. Dalej zaczynają się już większe podjazdy i stromsze szybkie i bardzo szybkie zjazdy na których i tak jeszcze można co nieco dokręcić po nie są trudne technicznie. Podjazdy wjeżdżam bez problemów chociaż trochę nietypowo, bo na dosyć wysokiej kadencji, często ze środkowej tarczy. Robię to głównie ze względu na lewą łydkę, bo ciągle czuje że siłowe młócenie na blacie może spowodować skurcz. Mimo to wyprzedzam już po 2-3 osoby na każdym podjeździe. Podobają mi się sekcje gdzie po stromym zjeździe jest ostry skręt i za chwilę trzeba podjechać to co się zjechało. Dobrze mi się tu jedzie. W pewnym momencie gonię dwóch zawodników w tym gościa w żółtym stroju, którego prawie doszedłem kilka km wcześniej. Zaczynami kręty podjazd. Pamiętam, że w tamtym roku na jego szczycie był bufet. Do tego widzę, że przed nami jedzie toyota organizatora z dwoma fotografami na pokładzie. Fajny widok prawie jakbym walczył o prowadzenie:) Wyprzedzam obu rywali jeszcze przed końcem podjazdu, a potem też samochód z fotografami którzy zatrzymali się żeby zaczaić się na kolejnych zawodników i za chwilę pruje w dół szybkim zjazdem po którym na kolejnym wąskim podjeździe po singlu pojawia mi się przed oczami znajoma sylwetka chłopaka z teamu PKOBP z którym przejechałem prawie cały maraton w Józefowie. Dosyć szybko do niego dojeżdżam. Wiem jednak, że jeździ Giga więc po chwili go wyprzedzam. Kilkadziesiąt metrów dalej natomiast jest jedyny podjazd na maratonie którego nie podjechałem z własnej nieprzymuszonej woli. Początkowo stromy, ale dość łatwy potem zakręca o 90 stopni nieco się wypłaszacza, ale również zapiaszcza. Patrzę na dwóch zawodników przede mną jak schodzą i prowadzą i zaraz za zakrętem machinalnie robię to samo. Trochę jestem zły na siebie że nawet nie spróbowałem, ale jakoś straciłem siły:) Nie prowadzę jednak jak dwóch kolegów tylko biegnę przez co mogę w spokoju nie mając nikogo przed sobą zjechać kolejny zjazd. A jest co zjeżdżać bo w tym roku na Dębową Górę rowerów nie targamy pod pachą tylko na nich zjeżdżamy. Pierwszy odcinek jest puszczony wąskim szlaczkiem po serpentynach między drzewami, a po pokonaniu największej stromizny dalej prosto w dół. Prędkość szybko rośnie. Bardzo fajny fragment tym bardziej, że za chwilę jest nawrót o prawie 180 stopni jedziemy znowu pod górę tyle, że trochę mniej stromą. Dopadam na tym odcinku 4 czy 5 osób, które szybko zostawiam za sobą i tuż za górką jeszcze kogoś z WKK. Niestety dla krótko po tym zaczyna się wypłaszczać. To znak, że za chwilę będziemy powtarzali odcinek dojazdowy. Nie lubię ścigania na płaskim. Ostatnio mam problem z motywacją na takich odcinkach. Pod koniec szutrówki obracam się za siebie i 50 metrów za mną widzę grupkę zawodników, których wyprzedziłem na ostatnim podjeździe. Fuck. A już myślałem, że są odhaczeni. Nawet nie łudzę się, że utrzymam przewagę. Akurat jest 2 bufet więc uzupełniam zapasy przed końcówką. W międzyczasie oni mnie dochodzą. Za cel stawiam sobie dojechanie przed nimi. Jedziemy w grupce przez następne kilka km. Widzę, że jestem mocniejszy po górę postanawiam więc wykorzystać dwa podjazdy z początku trasy które teraz też będziemy pokonywać i tam się oderwać. Wcześniej jednak na asfalcie przez wioskę odbywają się cyrki bo nikt nie oprócz mnie i jednego gościa nie chce dawać zmian. A jedzie nas 6. Na szczęście z pomocą przychodzi również błotko z początku gdzie grupka się przepoławia i z zostaje nas 3. Jedziemy już w kilkudziesięciometrowych odstępach. Jednak na górkach 3 odpada. Przed nami 5 km asfaltu więc proponuje krótkie zmiany. Kolega chętnie przystaje na propozycję i przejeżdżamy sprawnie asfalt chociaż niezbyt dobrym tempem bo już obaj jesteśmy mocno zmęczeni. Skręcamy na ostatni fragment przed metą. Jadę drugi i postanawiam, że pościgamy się na stadionie bo mamy całe kółko do objechania. Niestety na łączce tuż przed stadionem jest sporo dołów na których podnoszę się z siodełka żeby trochę zamortyzować i 2 razy łapie mnie na chwilkę skurcz w prawe udo. To wystarczy żeby rywal odjechał na 30 metrów. Wiem, że już go nie dogonię więc kółko na stadionie przejeżdżam już spokojnie uważając na skurcze. Na mecie jestem zadowolony. Jak finiszowałem ktoś krzyczał że jestem 69 Open. Potem się okazało że 71 i 20 w kategorii. Jestem zadowolony. Rating najlepszy w historii moich startów w Mazovii i dużo lepszy niż w tamtym roku. Oby tak dalej:)
Długo się zastanawiałem czy pojechać na ten maraton. Co do trasy to nie mam wątpliwości. Będzie nudno i płasko od startu do mety. Dochodzi jeszcze jednak aspekt błotny, bo w nocy z soboty na niedzielę sporo padało. Trasa niby wcześniej była sucha, ale i tak w to nie wierzę i spodziewam się sporego błota. Decyduje się jednak wystartować z dwóch powodów. Do generalki jest aż 9 startów więc jak teraz odpuszczę, to potem mi może jednego zabraknąć i będzie lipa. A po drugie każdy start to dobry trening. Do Piaseczna mam blisko wyjeżdżam więc o 9:30. Czasu mam dużo, ale już w Piasecznie staje na poboczu, żeby pomóc jakiejś dziewczynie z awarią roweru. W efekcie trochę czasu schodzi i nie ma już za bardzo gdzie parkować. Staje w końcu dość daleko od startu w jakimś błocie. Nie chcę mi się dzisiaj ścigać. Jednak szybko się zbieram i gonię do biura zawodów potwierdzić start. Na szczęście wszystko sprawnie i w sektorze staje 9 minut przed czasem. Oczekiwanie do startu mija mi na oczyszczaniu butów i spdów z błota bo już się częściowo pozapychały. W sektorze nie ma tłumu. Widać, że dużo ludzi spadło po Otwocku, a część pewnie nie przyjechała. Pierwsze kilkaset metrów po starcie jest dosyć wąskie. Jadę mniej więcej w środku sektora. Zaraz potem zaczyna się Trakt Warecki, czyli mokra szutrowa autostrada. Prędkość od razu gwałtownie rośnie. Nie wiem ile jedziemy, bo nie mam licznika, ale następne kilka kilometrów jest bardzo szybkie. Momentalnie cały pokrywam się błotem. Ledwo widzę przez okulary, ale nie zdejmuje ich, bo zaraz bym miał całe oczy w błocie. Bardzo szybko sektor dzieli się na mniejsze grupy. Wyprzedza mnie trochę osób i czuję, że nie mam co nawet próbować jechać na kole bo tempo dla mnie za duże. W końcu tworzy się odpowiednia grupa, ale dosyć duża. Jadę raczej z tyłu. Postanawiam się trochę przesunąć, bo podejrzewam, że zaraz również się porwie. Niestety nie zdążam i gdy dojeżdżam bliżej początku to 1/3 grupy już jest jakieś 50 metrów z przodu. Nie zastanawiam się i gonię. Ale po chwili czuję, że nie dam rady. Mam bardzo ciężkie nogi mimo, że to dopiero początek wyścigu. Tętno też niskie jak na ten etap bo ledwo do 180 dochodzę. Zawisam więc niestety między dwoma grupami. Jadę tak kilka minut, ale nie ma to sensu więc trochę zwalniam i pozwalam się dojść kilku osobom. Jak się okazuje to czub 3 sektora a jest może 6-7 km więc nieźle wyrwali. Jadę z nimi kilka minut. Doganiamy parę osób i jeszcze ze 2-3 z tyłu dojeżdżają i grupa znowu robi się większa. Wjeżdżamy w pierwsze lekkie błoto i znowu się rwie, a ja znowu zostaje. Po błocie jest szybki szuter. Mam jeszcze niewielką stratę więc rzucam się w pogoń. Udaje się jakoś ich dojechać, ale jestem niesamowicie wypruty. Nogi jak z waty. Znowu patrzę na pulsometr, a tam tylko 179. Podejrzewam, że to na skutek 3 dość ciężkich treningów w środę, czwartek i piątek. Liczyłem, że przez sobotę się zregeneruję, ale chyba się nie udało. Czuję, że muszę zwolnić. Puszczam grupę i próbuję znaleźć swoje tempo. Piję izo, potem jem żel i liczę, że coś jednak jeszcze powalczę. Niestety jedzie się coraz gorzej. Sytuacji nie poprawia również to, że co jakiś czas 1,2 osoby mnie wyprzedzają. Bardzo to demotywuje. Po przeprawie przez rzeczkę mam już mokro w butach. Do tego momentu błoto, które było na trasie dało się przejechać. Trasa ogólnie taka jak się spodziewałem. MASAKRA. Nie wiem po co tutaj organizować maraton. Szuter-dukt leśny -sekcja błota- trawa – szuter- błoto – dukt leśny. Im bliżej mety tym więcej błota, gorszego do przejechania więc trzeba coraz częściej zsiadać i biegać. Po godzinie jazdy już jestem pewny, że się nie zdążyłem zregenerować bo tętno wynosi już 160, a ja mimo że regularnie piję i wcinam żel to nic nie mogę zrobić. Nogi nadal ciężkie. Przyśpieszenie, albo walka w błocie podnosi puls do 165 i koniec. Wyżej nie mogę bo muszę zwolnić. Na dobry wynik przestaje liczyć i chcę tylko jak najszybciej dojechać do mety i mieć to z głowy. W okolicach 30 km udaje mi się nawet dłuższą chwilę pojechać na zmiany w 4 osobowej grupce. Tempo jest niezłe i nawet kilka osób wyprzedzamy. Potem 2 gości odpada i jadę jeszcze ze 3 km na zmiany z zawodnikiem z Planji. Dochodzimy jeszcze 2 osoby, ale w końcu też jest już dla mnie za szybko i odpuszczam. W międzyczasie obiecuje sobie, że już nie wystartuję więcej w Piasecznie. Nawet nie przez błoto, ale przez brak nawet jednego singla czy górki! Od 35 km jadę sam. Stwierdzam jednak, że tempo nie jest złe, bo kilkaset metrów za mną nikogo nie widać, a sam wyprzedzam nawet 1 osobę i szybko się oddalam. W okolicy 40 km jest długi asfalt przez jakąś wioskę po czym w lesie zaczyna się największa jak dotąd „sekcja kałuż”. Zsiadam tak jak poprzednio i biegnę na oko ze 150 metrów. Już chcę jechać dalej, ale zauważam, że spadł mi łańcuch na zewnątrz blatu. Niestety nie jest łatwo go założyć bo wywinął się też za korbę, a potem jeszcze w 2 miejscach skręcił. Grzebie przy nim około 3-4 minuty. W tym czasie obok przejeżdża ze 25 osób. Szybko doganiam dużą grupkę. Jadą jednak nieco za wolno dla mnie. Niestety błoto nie ustępuje. Zmienia się tylko w gęste bagno, przez które trzeba się przedzierać między drzewami. Nie ma tu już mowy o jeździe. Ludzie rozpraszają się na kilkadziesiąt metrów i szukają najłatwiejszej ścieżki, ale nic to nie daje. Wszędzie bagno. Potem jest wąsko i nie ma gdzie wyprzedzać. Dopiero ostanie 3 km to znowu szutrówka. Jadę 3 w grupie. Pierwszy zwalnia, żeby dać mu zmianę, ale obok same cwaniaki i wszyscy wiszą na kole. Postanawiam więc zaatakować chociaż już mi się nie chce. Odrywam się na chwilę, ale nie mam za bardzo siły i zaraz mnie dochodzą i następny kilometr ja prowadzę. Na końcówce na czoło wychodzi zawodnik polmo-łomianki. Przyśpiesza, ale trzymam się za nim zbierając na twarz niesamowite ilości błota. Aż mi ciężko oddychać, bo leci do gardła. 300 metrów przed metą puszczam gościa przodem. Z prawej wyprzedza mnie jeszcze 2, ale atak tego 2 odpieram. Czas 2 godziny 16 minut. Oczywiście o żadnym dobrym wyniku nie może być mowy. Dodatkowo jeszcze 3-4 minuty straciłem na awarię i przedzieranie się potem przez wolniejszych zawodników więc występ fatalny. Start zaliczony i mam nadzieje że zaprocentuje później. Na osłodę wygrałem w tomboli.
Na wyścig zapisałem się online w środę. Pogoda już od soboty fatalna i jadę chyba tylko dlatego, że startu potwierdzonego online nie można wycofać. Jakby tego było mało od wczoraj boli mnie gardło i cieknie z nosa i generalnie czuję, że jestem przeziębiony. Z domu wyjeżdżam około 9.30. Chciałem zaparkować tam gdzie w tamtym roku, ale ku mojemu zaskoczeniu jest dużo ludzi i miejscówka już zajęta. Parkuje więc 150 metrów dalej pod lasem. Na termometrze około 3 stopni, co jakiś czas pada śnieg i wieje. Oczywiście dylemat w co się ubrać szczególnie na górę. Ostatecznie 4 koszulki z czego 3 z długim rękawem i w tym jedna lekko ocieplana. Wybór trafiony. Miałem się jeszcze rozgrzać przed startem, ale nie chciało mi się wychodzić z ciepłego samochodu. Wiec 10 min przed jadę spokojnie do sektora. Ludzi bardzo dużo, ale jeszcze się mieszczę gdzieś pod koniec. 10 minut oczekiwania na start. Podczas tego czasu już lekko marznę. Do tego zaczyna padać śnieg. Postanawiam nie wariować na początku i pilnować tylko, żeby nie odpaść gdzieś od głównej grupy. Cel na dzisiaj to utrzymać sektor, co może nie być łatwe. Przeziębienie plus kupa ludzi i sporo dobrych zawodników zadania nie ułatwią. Start. Jak zwykle pierwszy fragment po asfalcie. Zaraz przy wyjeździe ze stadionu jest ciasno i ktoś mnie blokuje przez co tracę znacznie prędkość. Chwile podganiam. Cały sektor w zasadzie jedzie razem, ale już na asfalcie co raz ktoś odpada. Pilnuję, żeby trzymać się głównej grupy. Udaje się to łatwo i za chwilę skręcamy w lewo w szutrówkę na której jest już nieco mniej miejsca. Tempo spada, jak to zwykle bywa. Czuję, że jadę naprawdę wolno więc zaczynam wyprzedzać bokiem. Jednak nie ma za bardzo miejsca. Ludzie wszędzie. Nie spodziewałem się że będzie aż taka frekwencja. Jakiś koleś mi zajeżdża i wpadam w dosyć gęste krzaki. Na szczęście jeszcze bez liści więc nie musiałem się zatrzymywać. Dalej jest już nieco szersza szutrówka. Wiem z mapy i z forum, że po kilku km przejdzie w sporą piaskownicę więc staram się tutaj jak najwięcej wyprzedzać. Tempo wzrasta, a peleton zaczyna się mocno rozciągać. I co raz odpadają ludzie i tworzą się małe grupki. Staram się przeskakiwać między nimi. Na tętno nie patrzę. Czuję, że jest wysoko, ale nie mogę przespać tego fragmentu bo potem stracę mnóstwo czasu. Ku mojemu zaskoczeniu wyprzedzam tu łatwo jednego zawodnika Sprint teamu, który w zeszłym sezonie był ode mnie sporo lepszy. Widocznie przespał zimę. Szutrówka szybko mija i zaczynają się piachy. Mokre, ale głębokie. Ciężko się jedzie. Wciąż przede mną dużo ludzi przez co nie można wjechać w ten piach odpowiednim tempem. Często trzeba hamować i potem przepychać. Ze 2 razy wybieram jakieś boczne ścieżki, ale praktycznie nic nie zyskuje, bo żeby do nich dojechać trzeba się przebić przez większy piach. I tak się cieszę, że nie jadę tu na końcu sektora bo pewnie trzeba by było parę razy zsiadać. Kończą się piachy i wjeżdżamy na węższe leśne drogi. Mam spory katar i często muszę oczyszczać nos. Próbuję też zmusić się do picia bo już ponad 20 minut jedziemy, a ja jeszcze na sucho. Gardło trochę się znieczuliło od wdychania zimnego powietrza, ale przełknąć zimny izotonik nie jest łatwo. Jedzie się jednak przyjemnie i nawet na dłuższe chwilę wychodzi słońce. Odcinek do pierwszego bufetu (18 km) to leśne ścieżki i single i co jakiś czas lekkie górki. Jadę sobie w różnych grupkach w większości wyprzedzam, z niektórymi zawodnikami jednak cały czas się tasuję. Dobrze i lekko mi się podjeżdża więc w większości przypadków wygląda to tak, że wyprzedzam ze 3,4 osoby pod górkę, albo chwilę za nią. Potem odpoczywam chwilę na czyimś kole, ale w tym czasie najczęściej na płaskim 1 albo 2 z tych osób przeskakują przede mnie. Po kilku razach zaczyna mnie to denerwować. W dużej mierze za sprawą gościa na 29 w zielonym stroju xbox team z którym mijam się tak kilkukrotnie. Koleś słabo radzi sobie na podjazdach i często mnie blokuje przez co muszę jeździć bokiem i nie zyskuje tyle ile bym mógł. Podobnie jest na ciasnych zakrętach na singlach. Sznureczek ludzi powoduje, że nie można ich przejechać na optymalnej prędkości tylko często trzeba hamować prawie do zera i znowu się rozpędzać. Postanawiam zakończyć taką jazdę i mocniej przycisnąć. Pulsometr coraz częściej pokazuje wartości zbliżone do 170 więc teoretycznie powinienem dać radę. Na bufecie biorę wodę, piję ze dwa łyki, ale jest jeszcze zimniejsza niż w moim bidonie. Chwilę potem żel. Sporo popijam, żeby nie zakleić żołądka. Podkręcam też tempo i odrywam się od grupek z którymi jechałem. Około 20 km zaraz za piaszczystym podjazdem wyprzedzam Maję Busmę. Trochę się zmartwiłem, że tak późno, ale odjeżdżam dosyć łatwo więc mam nadzieje, że jednak tempo mam dobre. Pojawia się dużo więcej podjazdów. Co chwilę góra dół. Jedzie mi się to super. Pamiętam, że w tamtym roku bolał mnie tu brzuch i ledwo jechałem, a teraz praktycznie przelatuje ten fragment trasy. Wyprzedzam ze 20 osób. W pewnym momencie dojeżdżam kolejną grupkę. Widzę jak wszyscy po kolei zaczynają zsiadać i prowadzić. Przed sobą widzę piaszczysty podjazd na wydmę. Myślę sobie o co chodzi?? I jadę. Za chwilę przede mną ktoś idzie jedynym sensownym do podjechania śladem. Krzyczę żeby dał przejazd. Na szczęście ustępuje. Dziękuję mu i przejeżdżam całość bez problemu. Od około 30 kilometra robi się luźniej. Co jakiś czas 2, 3 osobowe grupki. Coraz bardziej też czuć wiatr bo jest trochę więcej otwartych przestrzeni. Ale na szczęście nie ma żadnych pól i asfaltów. Zaczynam czuć lekkie zmęczenie, ale zaraz za drugim bufetem zjadam drugiego żelka. Dobrze, że wziąłem dwa z domu bo ten co dostałem na bufecie miał nieoderwaną plombę. Dłuższą chwilę jadę z dwoma zawodnikami z których jeden jest trochę nietypowo ubrany bo jedzie w bluzie z kapturem. Zaczynają się szybkie single, częściowo na małych polach. Poznaję, że to już końcówka trasy. Za chwilę tabliczka 8 km do mety. Przyspieszam i odrywam się od wspomnianej dwójki. Za chwilę wyprzedzam jeszcze 2 zawodników ze znaczną różnicą prędkości. Przed sobą widzę dużą grupę. Na oko są około 1 min przede mną. Postanawiam ich jeszcze dopaść. Systematycznie zmniejszam dystans. Pomagają mi znowu górki i lekkie błotka. Mam jednak małą chwilę słabości i dogania mnie zawodnik z kapturem, ale siadam mu na koło i chwilę odpoczywam. Ogólnie końcówki w Otwocku zawsze mi się jakoś dobrze jedzie. Wychodzę na prowadzenie i doganiamy grupę akurat na rozjeździe MEGA/GIGA. Grupa nieco stopniała bo prawie połowa osób odbiła na GIGA. Ci co na MEGA podzielili się na 3 mniejsze. Przypuszczam, że zostało jeszcze około 3 km. Jadę w ostatniej grupce chyba na końcu. Jest pod wiatr, ale stwierdzam, że nie ma co się tak wieźć i postanawiam dociągnąć do następnej. Dosyć szybko mi się to udaje. Jedna osoba chyba się za mną utrzymała. Zaczyna padać coraz większy śnieg. Do mety już mniej niż 2 km. Wychodzę na czoło grupki i dociągam kilkadziesiąt metrów do kolejnej. Wszyscy zostali na kole. Wiem, że zapłacę na finiszu, ale stwierdzam, że w sumie i tak korzystniej będzie zyskać jeszcze trochę czasu niż się potem czarować. Postanawiam jeszcze trochę przyspieszyć na asfaltowych zakrętach przed stadionem. W efekcie część grupy zostaje nieco z tyłu i na stadion wpadamy chyba w 6 osób. Śnieg pada już taki że ledwo widać cokolwiek. Na stadionie jest duże błoto. 3 osoby szybko wyskakują przede mnie. Mimo to nie daje się i cisnę po wewnętrznej. Niestety na ostatnim wirażu po moim torze jedzie dziewczyna z fit. Muszę wyhamować, żeby na nią nie wpaść. Mimo to dalej jestem chyba 3, ale gość obok mnie zjeżdża w prawo i zamyka mnie. Jest ślisko więc się nie pcham i w efekcie finiszuje 4. Na mecie chwilę odpoczywam. Jestem zadowolony z jazdy. Mogę się przyczepić w zasadzie do tych kilometrów przed 1 bufetem. Za wolno tam jechałem i niepotrzebnie traciłem czas w tych grupkach. Potem już było dobrze. Sektor utrzymany, rating 85%. Wygrał tak jak przed rokiem Tomek Szala z WKK, ale ja zanotowałem znaczną poprawę. Jedynie martwi mnie, że objechały mnie 3 babki. Te 2 z 4F jeszcze przecierpię, ale 3 to już muszę następnym razem wyprzedzić.
Po długim oczekiwaniu wreszcie pierwszy start. Tradycyjnie otwieram sezon zimową Mazovią. Chociaż zimowa to ona jest tylko z nazwy bo od piątku piękna pogoda i dzisiaj od rana słońce i jakieś 16 stopni. Przez ostatni tydzień spora niepewność szczególnie, że względem ubiegłego roku zmieniłem trochę zimowy trening. Za cel biorę ranking min 85%. Przy założeniu braku defektów. Na miejsce przyjeżdżam około godzinę wcześniej i idę po numer startowy do biura. Tam zastaję sporą kolejkę, ale po jakiś 10 minutach udaje mi się wszystko załatwić i otrzymuje papierową, wydrukowaną kartkę, którą mam sobie przyczepić na kierownicę Jeszcze chwilę rozgrzewki i ustawiam się w drugim sektorze, a właściwie to nieco poza nim bo zabrakło miejsca. Widać, że ładna pogoda zachęciła ludzi do startu. Tuż przed startem grzebię jeszcze coś przy liczniku i przez przypadek rozrywam kawałek mojego „nr startowego” na szczęście jeszcze jakoś się trzyma. Po starcie od razu do lasu, tempo standardowe. Wystartowałem z końca, ale łatwo mijam kilka osób. Na początku jakieś 3 km jest płasko, szybko i szeroko. Niewielkie ilości piachu i korzeni. Niestety zauważam , że przód jest chyba nieco za mocno napompowany bo w piachu trochę mną rzuca. Po chwili pierwsza większa górka. Podjeżdżam bez problemu. Właściwie tak jak wszyscy wokół. Ale tuż przed szczytem koleś przede mną nie daje rady i muszę się podeprzeć i dokuśtykać ze 2 metry na hulajnogę. Ze 3 miejsca straciłem, ale i tak cieszę się, że napisałem do orga, prośbę o przyznanie sektora z lata. Po pierwszym interwałowym fragmencie stawka już się rozciągnęła. Trasa jest na razie dosyć szybka, ale sporo jest singli więc nie ma jazdy na kole. Wyprzedzam ze 4 osoby, a inne 2 wyprzedzają mnie (w tym zawodniku z teamu PKOBP z którym stałem w sektorze przed startem) Wszyscy jadą jednak podobnym tempem. Następne minuty jedzie mi się dobrze. Wprawdzie nikogo nie wyprzedzam, ale też nikt mnie nie dogania, a sam nawet nieco zyskuje nad tymi z tyłu. Wnioskuje z tego, że tempo jest chyba dobre. Puls 178-181 więc też ok. Trasa w zasadzie cały czas podobna i nie daje się nudzić. Delikatne podjazdy pod wydmy i zjazdy po korzeniach, często kręte i piaszczyste. Raz na takim ledwo unikam drzewa bo trochę mnie nosi na piachu. Innym razem. Około 15 km wjeżdżam w małe krzaki i całkowicie zrywam mój „nr startowy” i resztę wyścigu jadę bez. Po około 40 minutach jazdy łykam pół endurosnacka i po niedługim czasie nieco podkręcam tempo. W efekcie wyprzedzam zawodnika z PKO i jeszcze jednego i nieco im uciekam. Po 20 km do interwałów korzeni i piachu dołączają „sekcje kałuż” :D Początkowo jednak to właściwie małe błotko nieco brudzące nogi, ale łatwe do przejechania. Właściwa sekcja wystąpiła dopiero na 28 km przy jeziorze Torfy. Jakieś 50-100 m z buta bo wodzie i bagienku. Buty mokre, ale też nic strasznego. Pewnie dało się to objechać suchą nogą, ale tak pewnie było by wolniej:) Tempo jazdy dalej mam dobre i siedzę już praktycznie na plecach zawodnikowi, którego goniłem. Niestety chwilę po tym jest kręty wąski zjazd z wydmy na którym zaliczam OTB. Złożyłem się ciasno w zakręt, był tam piach i uciekło mi przednie koło. Na szczęście było miękko. Ale jedną pozycję straciłem. Jakieś 1,5 km dalej na drodze mały wiosenny strumyk. Szybko zsiadam, przeskakuje. Robię to dużo sprawniej niż dwóch zawodników przede mną i mam szansę wreszcie ich wyprzedzić. Niestety spada mi łańcuch na zewnątrz, zawija się i klinuje za ramię korby. Przeciwnicy odjeżdżają, a ja jakieś półtorej minuty męczę się żeby go wyciągnąć. W tym czasie mijają mnie jeszcze 2 osoby w tym PKO. W końcu udaje się usunąć awarię i ruszam. Oglądam się do tyłu i ku mojemu zaskoczeniu nikogo więcej nie widzę. Ruszam więc z celem szybkiego odzyskania straconych miejsc. Niestety pech się nie kończy i 4 km przed metą zauważam, że mam coraz mniej powietrza w przednim kole. Da się jeszcze jechać chociaż już muszę bardzo uważać przy skręcaniu bo mocno mnie nosi. Na zmianę nie ma już sensu i decyduje się jechać ile się da. Liczę, że pewnie ostatni kilometr, dwa się przebiegnę. Teren w tej sytuacji mi również nie sprzyja bo jest dużo korzeni. Staram się cały czas nad nimi przerzucać koło bo jest już tak mało powietrza że grozi to dobiciem. Pod ostatnią stromą górkę wjeżdżam już prawie na flaku, a mimo to cały czas widzę przed sobą jakiegoś zawodnika. O dziwo z tyłu nikogo. Końcówka już spokojnie, żeby tylko nie zaliczyć gleby. Metę przekraczam chyba z prędkością 15 km/h i za chwilę się zatrzymuje żeby nie zniszczyć opony na asfalcie, bo powietrza już nie ma. Ostanie 10 minut było znacznie poniżej maxa więc zmęczenia wielkiego nie czuje. Gadam jeszcze chwilę z zawodnikiem z PKO, gratulujemy sobie walki bo praktycznie od startu cały czas jechaliśmy razem. Przyjechał 1,5 min przede mną i to jest minimalny czas jaki straciłem na tych ostatnich 4 km. Chociaż podejrzewam, że mogło to być nawet i 2-3 minuty. W sumie i tak dobrze że zaryzykowałem bo na wymianie dętki straciłbym pewnie około 10 minut.
Wynik 47/239 Open, 17/45 M2, rating tylko 82%, ale tylko 3 osoby dzisiaj pojechały bardzo mocno. 4 zawodnik miał już czas ponad 5 minut gorszy od zwycięzcy. Zadowolony jestem z 30 km jazdy, potem trochę za dużo błędów.
Najpierw do Kabackiego, tam jedna mała rundka 6km teren. Potem trening polska na rowery. Za często się tu nie pojawiam, ale już drugi raz trafiłem na szosę. Była dotąd dwa razy i akurat trafiłem. Szkoda bo miałem ochotę pojeździć w terenie. Dzisiaj tak jak ostatnio na szosie przy Wiśle, ale tym razem ciekawiej i szybciej. Jeden sprint dwójkami (v max 49,61), jazda na zmiany pojedyńczo i po 2, tempo ok. 28-30. Powrót już po ciemku. Postawnowiłem zakończyć juz starty w tym sezonie. Niestety nie pasuje mi kompletnie kalendarz na następne 3 tygodnie, a z moją formą po takiej przerwie nie ma sensu się już męczyć w październiku.
Dzisiaj Mazovia w Nowym Dworze Mazowieckim czyli powtórka z PB w maju i Legionowa z tego samego miesiąca, bo tam też trasa praktycznie była taka sama tyle, że biegła w przeciwnym kierunku. Do NDM jadę sam. Na miejsce docieram około 10.20 więc czasu nie ma zbyt wiele. Szybko się przebieram i ruszam w kierunku miasteczka żeby potwierdzić start bo płaciłem przelewem Muszę też jeszcze kupić żele. Trochę się schodzi na to bo nie było stoiska Nutrenda, ale w końcu udało się kupić endurosnacka w Olimpie. Potem jeszcze raz do samochodu wymienić bidon, i kawałek początkiem trasy, ale tutaj tylko w celu znalezienia dogodnego miejsca żeby się wysikać. Na rozgrzewkę i dłuższe sprawdzenie początku nie było już czasu co okazało się niestety dużym błędem. Tuż przed startem zjadam jeszcze całego banana. W sektorach ciasno. ruszam tradycyjnie z końca, ale na asfalcie szybko przeskakuje do przodu i jadę już mniej więcej w połowie grupy. Po 1 km wjazd na wał. Początkowo jedziemy dołem. Jestem zdziwiony, bo myślałem, że będzie podjazd i puszczą nas górą. Cały sektor jedzie właściwie razem niestety nagle widzę, że większość osób wjeżdża nieco wyżej, ja zostaje na dole i za chwilę niestety kilka osób przede mną ostro hamuje przed sporą łachą piachu! Muszę się praktycznie zatrzymać i przez to kilkadziesiąt metrów ledwo się toczę po głębokim piachu. Tymczasem tylko patrzę jak górą po prawej przejeżdża prawie cały mój sektor. Jestem zły na siebie, że nie sprawdziłem początku trasy. Jednak mimo to nie było by wielkiego zatoru gdyby wielcy ściganci z przodu nie przestraszyli się piachu i kurczowo nie zacisnęli klamek. Udaje się w końcu wydostać, zaczyna się trochę twardsza droga, a ja widząc że jadę prawie na końcu sektora zaczynam gonić bez pomysłu tracąc przy tym dużo sił. Czyli początek taki jakiego najbardziej nie lubię. Pierwsze 10 km jest bardzo szybkie, tylko jakieś niewielkie akcenty po łąkach gdzie jedzie się chyba poniżej 25 km/h i czasem kilka kałuż, a tak to cały czas w okolicach 30 i więcej. Całkowicie nie mogę się odnaleźć. Nie mogę złapać rytmu, czuję się dość słabo i cały czas jestem przez kogoś wyprzedzany. Nie jest to wprawdzie dużo ludzi, ale po 2,3 osoby co jakiś czas mnie przechodzą. Podejrzewam więc, że zaczyna mnie dochodzić 3 sektor i jeszcze bardziej mnie to demotywuje. Wyprzedzam jednak na tym etapie Agnieszkę Zych, i trochę się dziwie bo w Skarżysku nastąpiło znacznie później. Około 15 km pierwszy bufet, który znajduje się tuż za powalonym drzewem. Trzeba zejść i przeskoczyć. Biorę powerada i w ciągu krótkiej chwili wypijam ponad pół niejako „na zapas” mimo, że wczoraj czytałem że tak się nie powinno robić bo to obciąża serce i żołądek. Myślałem jednak, że mnie to nie dotyczy. Niestety już kilka minut później zaczyna mnie boleć brzuch. Piję wodę, ale nie za wiele to daje. Początkowo jeszcze trzymam tempo takie jak wcześniej, ale robi się to coraz trudniejsze. Trasa początkowo nudna i wkurzająca po rozjeździe FIT/MEGA robi się ciekawa. Dużo krętych singli, podjazdów po wydmach. Nadal co jakiś czas ktoś mnie wyprzedza na płaskich szerokich drogach, jednak tym razem najczęściej odrabiam za chwilę na podjazdach. Oczywiście jak zwykle niektórzy nawet nie próbują powalczyć i schodzą po czym spacerują tarasując cały przejazd. Niestety brzuch boli mnie nadal przez co tętno spada mi w okolice 170-172 uderzeń i nie jestem w stanie jechać szybciej. Coś podobnego miałem w Otwocku tyle, że tam po 20-30 minutach przeszło, a tutaj dalej trzyma. Dalej piję tylko wodę, której nie mam z resztą za dużo. Nie tykam izotonika, ani żelu. Wyprzedza mnie w międzyczasie Agnieszka Zych, ale trzymam się blisko niej. A to z takiego powodu, że zaczynam się coraz poważniej zastanawiać nad pojechaniem pierwszy raz Giga. Od rozjazdu trasa mi się podoba, a druga pętla Giga to właśnie jeszcze raz te 20 najciekawszych km. Do tego brzuch dalej boli i przy jeździe z tętnem na poziomie 170 nie czuję się za bardzo zmęczony. Mimo to nikt mnie już właściwie nie wyprzedza, a ja czasami przeskakuje wyżej, najczęściej na piaskowych wydmach. Czasami tempo jest naprawdę wolne, wkurzam się bo widzę, że powinienem w normalnej dyspozycji wyprzedzić wszystkich w zasięgu wzroku. Po jakiejś godzinie, brzuch lekko przechodzi. Zbliża się drugi bufet i rozjazd. Postanawiam więc zjeść żel i zobaczyć reakcję. Jeśli nie będzie źle to odbije na drugą pętlę. Na drugim bufecie, który był w tym samym miejscu co pierwszy biorę wodę i żel. Nie jest źle więc za chwilę na rozjeździe jadę w lewo i w związku z tym pierwszy raz na GIGA. Chociaż tak naprawdę to takie niepełne Giga bo tylko 70 km, ale jak na moje treningi i tak sporo. Spodziewam się pustek na tym dystansie, ale tuz przede mną zjeżdża jedna osoba, a za chwilę słyszę że dwie inne siedzą mi na kole. Czuje się lepiej i wchodzę na trochę wyższe obroty. Puls zaczyna przekraczać 180. Co prawda 3 osoby mnie wyprzedzają, ale nie tracę do nich za bardzo dystansu. Nie nastawiam się z resztą na jakąś wielką walkę, a bardziej chcę sprawdzić jak to jest na tym najdłuższym dystansie. W okolicach pierwszych piaszczystych wydm dojeżdża do mnie jeszcze 2 zawodników. Jeden pewnie z M3, a drugi wygląda na M5. M3 mówi, że gonił za nami od rozjazdu. Jedziemy chwilę razem, ale młodszy odjeżdża. M5 początkowo też mnie wyprzedza, ale widzę, że słabo sobie radzi na piaskowych podjazdach i chwilę potem wyprzedzam go na jednym z nich i zostawiam daleko z tyłu. Od około 50 km jadę sam widząc 200-300 metrów przed sobą 3 osoby, które mnie wcześniej wyprzedziły. Z tyłu pusto. Czasami też wyprzedzam ostatnie osoby z mega. Jeden koleś – na oko ze 120 kg wtaczał się z rowerem pod górkę ubrany w kurtkę ortalionową mimo 27 stopni na dworze. Nieco dalej inny trochę lżejszy padł na szczycie wzniesienia. Pytam go czy wszystko ok. bo może zasłabł, ale okazało się że miał skurcze. Ostatnie 10 km jedzie mi się już dość ciężko. Wprawdzie o brzuchu już prawie zapomniałem, ale nogi już coraz cięższe. Śmiesznie jest jeszcze na rozjeżdżonym błocie na łąkach, gdzie moje opony całe się oblepiają i rower tańczy na wszystkie strony. Tempo mi już spada i na jakieś 3 km przed metą wyprzedzają mnie jeszcze 2 osoby z giga. Daje mi to jednak impuls do szybszej jazdy i siadam im na koło. Od razu lepiej się jedzie. W lesie tuż przed metą wyprzedzamy jedną osobę. Gość bezpośrednio przede mną cały czas się obraca i patrzy kiedy wyskoczę przed nich. Postanawiam jednak zaczekać do końca. Dobrze wchodzę w zakręt i na samej kresce po zewnętrznej wyprzedzam zawodnika przede mną. Niestety myślałem, że prosta przed metą będzie trochę dłuższa i uda się przejść obu, ale dobre i to. Po wyścigu jestem mocno zmęczony. Jadę powoli do miasteczka, biorę bidon wody z bufetu i zalegam na trawie słuchając opowieści i narzekań innych. Potem kręcę się jeszcze z godzinę i zjadam całkiem dobry tym razem makaron. Wyników niestety dalej nie ma więc zwijam się przed dekoracją Giga. W domu sprawdzam na stronie Czas 2:57:44, 67/127 Open 25/39 M2. Rating 82,1% więc prawdopodobnie lepiej niż miałbym gdybym skręcił na Mega. Cieszę się, że pojechałem to Giga, ale w przyszłości chyba raczej nie będę się porywał na ten dystans. Dzisiaj to była raczej jazda w szybkim tempie i walka ze sobą niż ściganie. Mimo to żeby móc się ścigać na Giga musiałbym pewnie trenować ze dwa razy więcej, a na to niestety nie mam czasu.
Kolejne ściganie, tym razem w Tłuszczu niedaleko Warszawy. Pogoda letnia, 25 stopni i słońce. Dzisiaj rozgrzewka chciaż nie jakaś super to przynajmnie dużo lepsza niż zwykle. Start przesunięty o 15 min. Start z drugiego sektora. Początek asfaltwy. Jadę spokojnie w peletonie, przy końcu głównej grupy. W lasach systematycznie przesuwam się do przodu. Po 5 km krótka sekcja mikro górek. Ludzie schodzą z rowerów, tarasują przejazd, ale jakoś udaje się podjechac bez zsiadania. Postanawiam przyspieszyc, żeby dalej uniknąc zatorów. Podłoże się trochę zmienia i wjeżdżamy na łąki. (10 km trasy) Początkowo suche, a lekko podmokłe z błotkiem. Jedzie mi się tu dośc dobrze mimo dużych wertepów i raczej wyprzedzam. Tu też doganiam Marka, który startował z pierwszego sektora. Jadę z nim z 5 minut i trochę gadam oddając kilka miejsc, ale potem odjeżdżam. Do pierwszego bufetu tuż przed rozjazdem MINI/MAX nic ciekawego, głównie asfalty i szutry. Po moich ostatnich negatywnych soświadczeniach z dawaniem zmian tym razem mam to w dupie i jade na kole. Ze dwa razy zabieram się za kimś kto postanawia się oderwac i tak przeskakuje kilka miejsc do przodu do następnej grupki. Na rozjeździe na asfalcie prawie zaliczam dzwona bo dwóch gości przede mną zjeżdza bez sygnalizacji z lewej strony drogi zjeżdża na prawą i odbija na krótszy dystans. Zajechali drogę całej grupie i poleciało trochę wyzwisk. Następne jakieś 20-25 km mimo że płaskie to ciekawe bo po lasach. Kilka lekkich podjazdów na wydmy. Sczególnie fajny jeden odcinek gdzie jadąc dołem wydmy widziało się zawodników będących kilka minut z przodu, którzy jechali górą. Sporo też szerszych leśnych dróg, ale fajnie mi się tu jedzie i cały czas wyprzedzam i dochodzę kolejne grupki. W pewnym momencie przy ogrodzeniu z drutem kolczastym kilka osób łapie gumy. Łapię się tutaj akurat za zawodnikiem, który właśnie skończył zmieniac i przez jakieś 5 km jadę na kole sporo nadrabiając. Potem jest jeszcze długi piaszczysty odcinek, ale przejeżdzam go sprawnie i w efekcie po jego końcu z 6 osobowej grupki w której jechałem są już tylko 2 osoby w tym ja. Reszta się zakopała. Najgorsze jest ostanie 15 km, nudne w większości asfalt lub szuter. Na sczęście udaje mi się tu przez kilka km pojechac na kole zawodnikowi z Planii i WKK. Jednak od 45 km mam już kryzys mimo zjedzenia wcześniej dwóch żeli i opróżnienia bidonów. Niestety dalej płasko i często jeszcze pod watr. Dubluje już ludzi z Mini, ale często obracam się do tyłu czując, że moje tempo nie jest zbyt dobre. I faktycznie tracę dwie pozycje. Na ostatnich kilkuset metrach probuje jeszcze dojśc jedną osobę. Początkowo zbliżam się szybko, ale ostatecznie przegrywam kilka sekund. Kosztuje mnie to bardzo dużo sił i na mecie jestem mocno zmęczony. Z wyniku jestem zadowolony, chociaż rating niewiele lepszy niż Urlach, ale wygrał Mariusz Kowal, który dołożył wszystkim równo. 54/148 Open i 14/31 M2, rating 79,5% do Kowala i 80,9% do Rękawka (kat)