Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2012

Dystans całkowity:150.00 km (w terenie 139.00 km; 92.67%)
Czas w ruchu:06:23
Średnia prędkość:23.50 km/h
Suma podjazdów:930 m
Maks. tętno maksymalne:189 (96 %)
Maks. tętno średnie:175 (89 %)
Suma kalorii:5979 kcal
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:50.00 km i 2h 07m
Więcej statystyk

Mazovia MTB Chorzele

Niedziela, 22 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
Już trzecia edycja Mazovi w tym roku. Tym razem pora na Chorzele. Dzisiejszy maraton zapowiada się wreszcie słonecznie i ciepło. Od rana ładna pogoda. Wyjeżdżamy ok 7.30 i przed 10 jesteśmy na miejscu. Miejsc na parkingu jeszcze sporo. Stajemy tuż przy starcie.
Cieszę się na ten wyścig i trochę niepokoję. Wiem, że trasa będzie ciekawa, bo to podobno nieco ulepszona wersja tej z poprzedniego roku czyli interwał. Mam tylko nadzieje, że nie powtórzy się sytuacja z Piaseczna gdzie nie miałem siły jechać. W tym tygodniu tylko 2 treningi, mocniejszy w środę i lekki w piątek.
Na lekką rozgrzewkę jadę zbadać końcowy fragment trasy. Na szczęście zrezygnowali z asfaltu i jest rundka po polnych wąskich ścieżkach. Pulsometr pokazuje normalne wartości, tętno szybko reaguje więc powinno być dobrze. Do sektora wchodzę 5 min przed startem. Nie ma to tutaj wielkiego znaczenia gdzie się stoi bo początkowe 5 km to asfalt.
Chwilę po starcie jedziemy zwartą grupą. Zauważam przed sobą Agnieszkę Sikorę z Legionu i postanawiam się jej trzymać, bo na 2 ostatnich maratonach była kilka minut lepsza. Początkowo tempo na asfalcie duże, ale po 2 km jakby trochę siadło. Jadę spokojnie i widzę, że jestem już przy końcu sektora. Postanawiam trochę się przesunąć bo za chwilę szuter i nie będzie tyle miejsca. Wyprzedzam więc zawodniczkę legionu. Na szutrach grupa dalej jedzie razem i właściwie nikt nie wyprzedza, aż do sporej kałuży. Jak się później okazało jedynej na tym maratonie tylko że pokonywanej dwukrotnie. Tu grupa szybko się rozrywa bo dużo osób schodzi, blokuje i spaceruje. Ja przejeżdżam prawą stroną w miarę sprawnie, z lekką podpórką. Zyskuje trochę i przy okazji łapię się do małej grupki jadącej dobrym tempem. Pamiętam z tamtego roku, że za chwilę będą też dwa większe podjazdy, które jeszcze bardziej podzielą stawkę. W tamtym roku oba musiałem podbiegać bo były zapchane. Teraz wiem czego się spodziewać i na pierwszym od razu uciekam w prawo i wjeżdżam sprawnie wyprzedzając kilka idących osób. Niestety chwilę potem na 2 większej górce już się tak nie da i udaje się dojechać do połowy. Potem ktoś mnie blokuje i muszę zeskoczyć. Nie idę jednak jak większość tylko wbiegam szybko po prawej i znowu kilka osób zostawiam. Łapię się dzięki temu do małej grupki i w dobrym tempie przejeżdżamy przez kolejne szutrówki. Trzymam się na końcu, jednak mimo to zaczyna mnie łapać jakiś kryzys. Coraz ciężej mi się utrzymać, do tego tempo jest mocno szarpane i nie mogę złapać rytmu. W pewnym momencie łapie mnie nawet kolka. Chyba jednak jedzenie 2 godziny przed startem to nie jest dobry pomysł. Postanawiam puścić koło i jechać swoim rytmem bo taka jazda jak teraz szybko mnie wykończy. Ważniejsza jest dla mnie dobra jazda po górkach. Zwalniam trochę, piję i za chwilę zjadam pół żela, bo już ponad 30 minut jedziemy. Wyprzedza mnie w tym czasie około 8-10 osób w tym dziewczyna z teamu biketires.pl z którą chyba chodziłem zimą na spinning. Nie ma jednak zawodniczki z legionu i nie widać za bardzo nikogo z tyłu więc chyba i tak nie jest źle. Po kilku minutach takiej regeneracji zaczynam jechać swoje. Przede mną dość długi podjazd przed rozjazdem Mega/Fit. Wjeżdżam jeszcze dość ciężko, bo czuję że lewa łydka jest dość sztywna i muszę uważać żeby nie chwycił mnie skurcz. Mimo to wjeżdżam w podobnym tempie co grupka przede mną. Na pulsometrze wartości dużo wyższe niż w Piasecznie więc sytuacja z poprzedniego wyścigu raczej się nie powinna powtórzyć. Od tego momentu trasa robi się też dużo ciekawsza. Praktycznie cały czas jedziemy w lesie. Jest tylko jedna asfaltowa dojazdówka i kawałek szybkiego szutru przed pierwszym bufetem a poza tym to cały czas góra, dół po lesie.
Jadę już swoim tempem i powoli zaczynam doganiać i wyprzedzać kolejnych zawodników odpadających co raz od większej grupki, którą widzę czasem jakieś 2-3 minuty przede mną. Pierwszą osobę już na łagodnym podjeździe zaraz za rozjazdem na FIT. Za chwilę jest kolejny zawodnik w żółtym stroju. Widać, że ma kryzys bo szybko się zbliżam, ale odżywa na długim, szybkim zjeździe i potem następne kilka km jedzie 100-200 metrów przede mną. Pojawiają się za to inni. Wpadamy do jakiejś wioski gdzie jest dłuższy fragment asfaltu i dalej piaszczysty podjazd do kolejnego lasu. I tu połykam kolejną osobę. Dalej zaczynają się już większe podjazdy i stromsze szybkie i bardzo szybkie zjazdy na których i tak jeszcze można co nieco dokręcić po nie są trudne technicznie. Podjazdy wjeżdżam bez problemów chociaż trochę nietypowo, bo na dosyć wysokiej kadencji, często ze środkowej tarczy. Robię to głównie ze względu na lewą łydkę, bo ciągle czuje że siłowe młócenie na blacie może spowodować skurcz. Mimo to wyprzedzam już po 2-3 osoby na każdym podjeździe. Podobają mi się sekcje gdzie po stromym zjeździe jest ostry skręt i za chwilę trzeba podjechać to co się zjechało. Dobrze mi się tu jedzie. W pewnym momencie gonię dwóch zawodników w tym gościa w żółtym stroju, którego prawie doszedłem kilka km wcześniej. Zaczynami kręty podjazd. Pamiętam, że w tamtym roku na jego szczycie był bufet. Do tego widzę, że przed nami jedzie toyota organizatora z dwoma fotografami na pokładzie. Fajny widok prawie jakbym walczył o prowadzenie:) Wyprzedzam obu rywali jeszcze przed końcem podjazdu, a potem też samochód z fotografami którzy zatrzymali się żeby zaczaić się na kolejnych zawodników i za chwilę pruje w dół szybkim zjazdem po którym na kolejnym wąskim podjeździe po singlu pojawia mi się przed oczami znajoma sylwetka chłopaka z teamu PKOBP z którym przejechałem prawie cały maraton w Józefowie. Dosyć szybko do niego dojeżdżam. Wiem jednak, że jeździ Giga więc po chwili go wyprzedzam. Kilkadziesiąt metrów dalej natomiast jest jedyny podjazd na maratonie którego nie podjechałem z własnej nieprzymuszonej woli. Początkowo stromy, ale dość łatwy potem zakręca o 90 stopni nieco się wypłaszacza, ale również zapiaszcza. Patrzę na dwóch zawodników przede mną jak schodzą i prowadzą i zaraz za zakrętem machinalnie robię to samo. Trochę jestem zły na siebie że nawet nie spróbowałem, ale jakoś straciłem siły:) Nie prowadzę jednak jak dwóch kolegów tylko biegnę przez co mogę w spokoju nie mając nikogo przed sobą zjechać kolejny zjazd. A jest co zjeżdżać bo w tym roku na Dębową Górę rowerów nie targamy pod pachą tylko na nich zjeżdżamy. Pierwszy odcinek jest puszczony wąskim szlaczkiem po serpentynach między drzewami, a po pokonaniu największej stromizny dalej prosto w dół. Prędkość szybko rośnie. Bardzo fajny fragment tym bardziej, że za chwilę jest nawrót o prawie 180 stopni jedziemy znowu pod górę tyle, że trochę mniej stromą. Dopadam na tym odcinku 4 czy 5 osób, które szybko zostawiam za sobą i tuż za górką jeszcze kogoś z WKK. Niestety dla krótko po tym zaczyna się wypłaszczać. To znak, że za chwilę będziemy powtarzali odcinek dojazdowy. Nie lubię ścigania na płaskim. Ostatnio mam problem z motywacją na takich odcinkach. Pod koniec szutrówki obracam się za siebie i 50 metrów za mną widzę grupkę zawodników, których wyprzedziłem na ostatnim podjeździe. Fuck. A już myślałem, że są odhaczeni. Nawet nie łudzę się, że utrzymam przewagę. Akurat jest 2 bufet więc uzupełniam zapasy przed końcówką. W międzyczasie oni mnie dochodzą. Za cel stawiam sobie dojechanie przed nimi. Jedziemy w grupce przez następne kilka km. Widzę, że jestem mocniejszy po górę postanawiam więc wykorzystać dwa podjazdy z początku trasy które teraz też będziemy pokonywać i tam się oderwać. Wcześniej jednak na asfalcie przez wioskę odbywają się cyrki bo nikt nie oprócz mnie i jednego gościa nie chce dawać zmian. A jedzie nas 6. Na szczęście z pomocą przychodzi również błotko z początku gdzie grupka się przepoławia i z zostaje nas 3. Jedziemy już w kilkudziesięciometrowych odstępach. Jednak na górkach 3 odpada. Przed nami 5 km asfaltu więc proponuje krótkie zmiany. Kolega chętnie przystaje na propozycję i przejeżdżamy sprawnie asfalt chociaż niezbyt dobrym tempem bo już obaj jesteśmy mocno zmęczeni. Skręcamy na ostatni fragment przed metą. Jadę drugi i postanawiam, że pościgamy się na stadionie bo mamy całe kółko do objechania. Niestety na łączce tuż przed stadionem jest sporo dołów na których podnoszę się z siodełka żeby trochę zamortyzować i 2 razy łapie mnie na chwilkę skurcz w prawe udo. To wystarczy żeby rywal odjechał na 30 metrów. Wiem, że już go nie dogonię więc kółko na stadionie przejeżdżam już spokojnie uważając na skurcze.
Na mecie jestem zadowolony. Jak finiszowałem ktoś krzyczał że jestem 69 Open. Potem się okazało że 71 i 20 w kategorii. Jestem zadowolony. Rating najlepszy w historii moich startów w Mazovii i dużo lepszy niż w tamtym roku. Oby tak dalej:)

Mazovia MTB - Piaseczno

Niedziela, 15 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
Długo się zastanawiałem czy pojechać na ten maraton. Co do trasy to nie mam wątpliwości. Będzie nudno i płasko od startu do mety. Dochodzi jeszcze jednak aspekt błotny, bo w nocy z soboty na niedzielę sporo padało. Trasa niby wcześniej była sucha, ale i tak w to nie wierzę i spodziewam się sporego błota.
Decyduje się jednak wystartować z dwóch powodów. Do generalki jest aż 9 startów więc jak teraz odpuszczę, to potem mi może jednego zabraknąć i będzie lipa. A po drugie każdy start to dobry trening.
Do Piaseczna mam blisko wyjeżdżam więc o 9:30. Czasu mam dużo, ale już w Piasecznie staje na poboczu, żeby pomóc jakiejś dziewczynie z awarią roweru. W efekcie trochę czasu schodzi i nie ma już za bardzo gdzie parkować. Staje w końcu dość daleko od startu w jakimś błocie. Nie chcę mi się dzisiaj ścigać. Jednak szybko się zbieram i gonię do biura zawodów potwierdzić start. Na szczęście wszystko sprawnie i w sektorze staje 9 minut przed czasem. Oczekiwanie do startu mija mi na oczyszczaniu butów i spdów z błota bo już się częściowo pozapychały. W sektorze nie ma tłumu. Widać, że dużo ludzi spadło po Otwocku, a część pewnie nie przyjechała.
Pierwsze kilkaset metrów po starcie jest dosyć wąskie. Jadę mniej więcej w środku sektora. Zaraz potem zaczyna się Trakt Warecki, czyli mokra szutrowa autostrada. Prędkość od razu gwałtownie rośnie. Nie wiem ile jedziemy, bo nie mam licznika, ale następne kilka kilometrów jest bardzo szybkie. Momentalnie cały pokrywam się błotem. Ledwo widzę przez okulary, ale nie zdejmuje ich, bo zaraz bym miał całe oczy w błocie. Bardzo szybko sektor dzieli się na mniejsze grupy. Wyprzedza mnie trochę osób i czuję, że nie mam co nawet próbować jechać na kole bo tempo dla mnie za duże. W końcu tworzy się odpowiednia grupa, ale dosyć duża. Jadę raczej z tyłu. Postanawiam się trochę przesunąć, bo podejrzewam, że zaraz również się porwie. Niestety nie zdążam i gdy dojeżdżam bliżej początku to 1/3 grupy już jest jakieś 50 metrów z przodu. Nie zastanawiam się i gonię. Ale po chwili czuję, że nie dam rady. Mam bardzo ciężkie nogi mimo, że to dopiero początek wyścigu. Tętno też niskie jak na ten etap bo ledwo do 180 dochodzę. Zawisam więc niestety między dwoma grupami. Jadę tak kilka minut, ale nie ma to sensu więc trochę zwalniam i pozwalam się dojść kilku osobom. Jak się okazuje to czub 3 sektora a jest może 6-7 km więc nieźle wyrwali. Jadę z nimi kilka minut. Doganiamy parę osób i jeszcze ze 2-3 z tyłu dojeżdżają i grupa znowu robi się większa. Wjeżdżamy w pierwsze lekkie błoto i znowu się rwie, a ja znowu zostaje. Po błocie jest szybki szuter. Mam jeszcze niewielką stratę więc rzucam się w pogoń. Udaje się jakoś ich dojechać, ale jestem niesamowicie wypruty. Nogi jak z waty. Znowu patrzę na pulsometr, a tam tylko 179. Podejrzewam, że to na skutek 3 dość ciężkich treningów w środę, czwartek i piątek. Liczyłem, że przez sobotę się zregeneruję, ale chyba się nie udało.
Czuję, że muszę zwolnić. Puszczam grupę i próbuję znaleźć swoje tempo. Piję izo, potem jem żel i liczę, że coś jednak jeszcze powalczę. Niestety jedzie się coraz gorzej. Sytuacji nie poprawia również to, że co jakiś czas 1,2 osoby mnie wyprzedzają. Bardzo to demotywuje. Po przeprawie przez rzeczkę mam już mokro w butach. Do tego momentu błoto, które było na trasie dało się przejechać. Trasa ogólnie taka jak się spodziewałem. MASAKRA. Nie wiem po co tutaj organizować maraton. Szuter-dukt leśny -sekcja błota- trawa – szuter- błoto – dukt leśny. Im bliżej mety tym więcej błota, gorszego do przejechania więc trzeba coraz częściej zsiadać i biegać.
Po godzinie jazdy już jestem pewny, że się nie zdążyłem zregenerować bo tętno wynosi już 160, a ja mimo że regularnie piję i wcinam żel to nic nie mogę zrobić. Nogi nadal ciężkie. Przyśpieszenie, albo walka w błocie podnosi puls do 165 i koniec. Wyżej nie mogę bo muszę zwolnić. Na dobry wynik przestaje liczyć i chcę tylko jak najszybciej dojechać do mety i mieć to z głowy. W okolicach 30 km udaje mi się nawet dłuższą chwilę pojechać na zmiany w 4 osobowej grupce. Tempo jest niezłe i nawet kilka osób wyprzedzamy. Potem 2 gości odpada i jadę jeszcze ze 3 km na zmiany z zawodnikiem z Planji. Dochodzimy jeszcze 2 osoby, ale w końcu też jest już dla mnie za szybko i odpuszczam. W międzyczasie obiecuje sobie, że już nie wystartuję więcej w Piasecznie. Nawet nie przez błoto, ale przez brak nawet jednego singla czy górki! Od 35 km jadę sam. Stwierdzam jednak, że tempo nie jest złe, bo kilkaset metrów za mną nikogo nie widać, a sam wyprzedzam nawet 1 osobę i szybko się oddalam. W okolicy 40 km jest długi asfalt przez jakąś wioskę po czym w lesie zaczyna się największa jak dotąd „sekcja kałuż”. Zsiadam tak jak poprzednio i biegnę na oko ze 150 metrów. Już chcę jechać dalej, ale zauważam, że spadł mi łańcuch na zewnątrz blatu. Niestety nie jest łatwo go założyć bo wywinął się też za korbę, a potem jeszcze w 2 miejscach skręcił. Grzebie przy nim około 3-4 minuty. W tym czasie obok przejeżdża ze 25 osób. Szybko doganiam dużą grupkę. Jadą jednak nieco za wolno dla mnie. Niestety błoto nie ustępuje. Zmienia się tylko w gęste bagno, przez które trzeba się przedzierać między drzewami. Nie ma tu już mowy o jeździe. Ludzie rozpraszają się na kilkadziesiąt metrów i szukają najłatwiejszej ścieżki, ale nic to nie daje. Wszędzie bagno. Potem jest wąsko i nie ma gdzie wyprzedzać. Dopiero ostanie 3 km to znowu szutrówka. Jadę 3 w grupie. Pierwszy zwalnia, żeby dać mu zmianę, ale obok same cwaniaki i wszyscy wiszą na kole. Postanawiam więc zaatakować chociaż już mi się nie chce. Odrywam się na chwilę, ale nie mam za bardzo siły i zaraz mnie dochodzą i następny kilometr ja prowadzę. Na końcówce na czoło wychodzi zawodnik polmo-łomianki. Przyśpiesza, ale trzymam się za nim zbierając na twarz niesamowite ilości błota. Aż mi ciężko oddychać, bo leci do gardła. 300 metrów przed metą puszczam gościa przodem. Z prawej wyprzedza mnie jeszcze 2, ale atak tego 2 odpieram.
Czas 2 godziny 16 minut. Oczywiście o żadnym dobrym wyniku nie może być mowy. Dodatkowo jeszcze 3-4 minuty straciłem na awarię i przedzieranie się potem przez wolniejszych zawodników więc występ fatalny. Start zaliczony i mam nadzieje że zaprocentuje później.
Na osłodę wygrałem w tomboli.

Mazovia Otwock

Niedziela, 1 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
Na wyścig zapisałem się online w środę. Pogoda już od soboty fatalna i jadę chyba tylko dlatego, że startu potwierdzonego online nie można wycofać. Jakby tego było mało od wczoraj boli mnie gardło i cieknie z nosa i generalnie czuję, że jestem przeziębiony.
Z domu wyjeżdżam około 9.30. Chciałem zaparkować tam gdzie w tamtym roku, ale ku mojemu zaskoczeniu jest dużo ludzi i miejscówka już zajęta. Parkuje więc 150 metrów dalej pod lasem. Na termometrze około 3 stopni, co jakiś czas pada śnieg i wieje. Oczywiście dylemat w co się ubrać szczególnie na górę. Ostatecznie 4 koszulki z czego 3 z długim rękawem i w tym jedna lekko ocieplana. Wybór trafiony.
Miałem się jeszcze rozgrzać przed startem, ale nie chciało mi się wychodzić z ciepłego samochodu. Wiec 10 min przed jadę spokojnie do sektora. Ludzi bardzo dużo, ale jeszcze się mieszczę gdzieś pod koniec. 10 minut oczekiwania na start. Podczas tego czasu już lekko marznę. Do tego zaczyna padać śnieg. Postanawiam nie wariować na początku i pilnować tylko, żeby nie odpaść gdzieś od głównej grupy. Cel na dzisiaj to utrzymać sektor, co może nie być łatwe. Przeziębienie plus kupa ludzi i sporo dobrych zawodników zadania nie ułatwią.
Start. Jak zwykle pierwszy fragment po asfalcie. Zaraz przy wyjeździe ze stadionu jest ciasno i ktoś mnie blokuje przez co tracę znacznie prędkość. Chwile podganiam. Cały sektor w zasadzie jedzie razem, ale już na asfalcie co raz ktoś odpada. Pilnuję, żeby trzymać się głównej grupy. Udaje się to łatwo i za chwilę skręcamy w lewo w szutrówkę na której jest już nieco mniej miejsca. Tempo spada, jak to zwykle bywa. Czuję, że jadę naprawdę wolno więc zaczynam wyprzedzać bokiem. Jednak nie ma za bardzo miejsca. Ludzie wszędzie. Nie spodziewałem się że będzie aż taka frekwencja. Jakiś koleś mi zajeżdża i wpadam w dosyć gęste krzaki. Na szczęście jeszcze bez liści więc nie musiałem się zatrzymywać.
Dalej jest już nieco szersza szutrówka. Wiem z mapy i z forum, że po kilku km przejdzie w sporą piaskownicę więc staram się tutaj jak najwięcej wyprzedzać. Tempo wzrasta, a peleton zaczyna się mocno rozciągać. I co raz odpadają ludzie i tworzą się małe grupki. Staram się przeskakiwać między nimi. Na tętno nie patrzę. Czuję, że jest wysoko, ale nie mogę przespać tego fragmentu bo potem stracę mnóstwo czasu. Ku mojemu zaskoczeniu wyprzedzam tu łatwo jednego zawodnika Sprint teamu, który w zeszłym sezonie był ode mnie sporo lepszy. Widocznie przespał zimę. Szutrówka szybko mija i zaczynają się piachy. Mokre, ale głębokie. Ciężko się jedzie. Wciąż przede mną dużo ludzi przez co nie można wjechać w ten piach odpowiednim tempem. Często trzeba hamować i potem przepychać. Ze 2 razy wybieram jakieś boczne ścieżki, ale praktycznie nic nie zyskuje, bo żeby do nich dojechać trzeba się przebić przez większy piach. I tak się cieszę, że nie jadę tu na końcu sektora bo pewnie trzeba by było parę razy zsiadać.
Kończą się piachy i wjeżdżamy na węższe leśne drogi. Mam spory katar i często muszę oczyszczać nos. Próbuję też zmusić się do picia bo już ponad 20 minut jedziemy, a ja jeszcze na sucho. Gardło trochę się znieczuliło od wdychania zimnego powietrza, ale przełknąć zimny izotonik nie jest łatwo. Jedzie się jednak przyjemnie i nawet na dłuższe chwilę wychodzi słońce.
Odcinek do pierwszego bufetu (18 km) to leśne ścieżki i single i co jakiś czas lekkie górki. Jadę sobie w różnych grupkach w większości wyprzedzam, z niektórymi zawodnikami jednak cały czas się tasuję. Dobrze i lekko mi się podjeżdża więc w większości przypadków wygląda to tak, że wyprzedzam ze 3,4 osoby pod górkę, albo chwilę za nią. Potem odpoczywam chwilę na czyimś kole, ale w tym czasie najczęściej na płaskim 1 albo 2 z tych osób przeskakują przede mnie. Po kilku razach zaczyna mnie to denerwować. W dużej mierze za sprawą gościa na 29 w zielonym stroju xbox team z którym mijam się tak kilkukrotnie. Koleś słabo radzi sobie na podjazdach i często mnie blokuje przez co muszę jeździć bokiem i nie zyskuje tyle ile bym mógł. Podobnie jest na ciasnych zakrętach na singlach. Sznureczek ludzi powoduje, że nie można ich przejechać na optymalnej prędkości tylko często trzeba hamować prawie do zera i znowu się rozpędzać. Postanawiam zakończyć taką jazdę i mocniej przycisnąć. Pulsometr coraz częściej pokazuje wartości zbliżone do 170 więc teoretycznie powinienem dać radę. Na bufecie biorę wodę, piję ze dwa łyki, ale jest jeszcze zimniejsza niż w moim bidonie. Chwilę potem żel. Sporo popijam, żeby nie zakleić żołądka. Podkręcam też tempo i odrywam się od grupek z którymi jechałem. Około 20 km zaraz za piaszczystym podjazdem wyprzedzam Maję Busmę. Trochę się zmartwiłem, że tak późno, ale odjeżdżam dosyć łatwo więc mam nadzieje, że jednak tempo mam dobre. Pojawia się dużo więcej podjazdów. Co chwilę góra dół. Jedzie mi się to super. Pamiętam, że w tamtym roku bolał mnie tu brzuch i ledwo jechałem, a teraz praktycznie przelatuje ten fragment trasy. Wyprzedzam ze 20 osób. W pewnym momencie dojeżdżam kolejną grupkę. Widzę jak wszyscy po kolei zaczynają zsiadać i prowadzić. Przed sobą widzę piaszczysty podjazd na wydmę. Myślę sobie o co chodzi?? I jadę. Za chwilę przede mną ktoś idzie jedynym sensownym do podjechania śladem. Krzyczę żeby dał przejazd. Na szczęście ustępuje. Dziękuję mu i przejeżdżam całość bez problemu.
Od około 30 kilometra robi się luźniej. Co jakiś czas 2, 3 osobowe grupki. Coraz bardziej też czuć wiatr bo jest trochę więcej otwartych przestrzeni. Ale na szczęście nie ma żadnych pól i asfaltów. Zaczynam czuć lekkie zmęczenie, ale zaraz za drugim bufetem zjadam drugiego żelka. Dobrze, że wziąłem dwa z domu bo ten co dostałem na bufecie miał nieoderwaną plombę. Dłuższą chwilę jadę z dwoma zawodnikami z których jeden jest trochę nietypowo ubrany bo jedzie w bluzie z kapturem.
Zaczynają się szybkie single, częściowo na małych polach. Poznaję, że to już końcówka trasy. Za chwilę tabliczka 8 km do mety. Przyspieszam i odrywam się od wspomnianej dwójki. Za chwilę wyprzedzam jeszcze 2 zawodników ze znaczną różnicą prędkości. Przed sobą widzę dużą grupę. Na oko są około 1 min przede mną. Postanawiam ich jeszcze dopaść. Systematycznie zmniejszam dystans. Pomagają mi znowu górki i lekkie błotka. Mam jednak małą chwilę słabości i dogania mnie zawodnik z kapturem, ale siadam mu na koło i chwilę odpoczywam. Ogólnie końcówki w Otwocku zawsze mi się jakoś dobrze jedzie. Wychodzę na prowadzenie i doganiamy grupę akurat na rozjeździe MEGA/GIGA. Grupa nieco stopniała bo prawie połowa osób odbiła na GIGA. Ci co na MEGA podzielili się na 3 mniejsze. Przypuszczam, że zostało jeszcze około 3 km. Jadę w ostatniej grupce chyba na końcu. Jest pod wiatr, ale stwierdzam, że nie ma co się tak wieźć i postanawiam dociągnąć do następnej. Dosyć szybko mi się to udaje. Jedna osoba chyba się za mną utrzymała. Zaczyna padać coraz większy śnieg. Do mety już mniej niż 2 km. Wychodzę na czoło grupki i dociągam kilkadziesiąt metrów do kolejnej. Wszyscy zostali na kole. Wiem, że zapłacę na finiszu, ale stwierdzam, że w sumie i tak korzystniej będzie zyskać jeszcze trochę czasu niż się potem czarować. Postanawiam jeszcze trochę przyspieszyć na asfaltowych zakrętach przed stadionem. W efekcie część grupy zostaje nieco z tyłu i na stadion wpadamy chyba w 6 osób. Śnieg pada już taki że ledwo widać cokolwiek. Na stadionie jest duże błoto. 3 osoby szybko wyskakują przede mnie. Mimo to nie daje się i cisnę po wewnętrznej. Niestety na ostatnim wirażu po moim torze jedzie dziewczyna z fit. Muszę wyhamować, żeby na nią nie wpaść. Mimo to dalej jestem chyba 3, ale gość obok mnie zjeżdża w prawo i zamyka mnie. Jest ślisko więc się nie pcham i w efekcie finiszuje 4.
Na mecie chwilę odpoczywam. Jestem zadowolony z jazdy. Mogę się przyczepić w zasadzie do tych kilometrów przed 1 bufetem. Za wolno tam jechałem i niepotrzebnie traciłem czas w tych grupkach. Potem już było dobrze.
Sektor utrzymany, rating 85%. Wygrał tak jak przed rokiem Tomek Szala z WKK, ale ja zanotowałem znaczną poprawę. Jedynie martwi mnie, że objechały mnie 3 babki. Te 2 z 4F jeszcze przecierpię, ale 3 to już muszę następnym razem wyprzedzić.