Mazovia MTB - Piaseczno
Niedziela, 15 kwietnia 2012
· Komentarze(0)
Kategoria Zawody, W towarzystwie
Długo się zastanawiałem czy pojechać na ten maraton. Co do trasy to nie mam wątpliwości. Będzie nudno i płasko od startu do mety. Dochodzi jeszcze jednak aspekt błotny, bo w nocy z soboty na niedzielę sporo padało. Trasa niby wcześniej była sucha, ale i tak w to nie wierzę i spodziewam się sporego błota.
Decyduje się jednak wystartować z dwóch powodów. Do generalki jest aż 9 startów więc jak teraz odpuszczę, to potem mi może jednego zabraknąć i będzie lipa. A po drugie każdy start to dobry trening.
Do Piaseczna mam blisko wyjeżdżam więc o 9:30. Czasu mam dużo, ale już w Piasecznie staje na poboczu, żeby pomóc jakiejś dziewczynie z awarią roweru. W efekcie trochę czasu schodzi i nie ma już za bardzo gdzie parkować. Staje w końcu dość daleko od startu w jakimś błocie. Nie chcę mi się dzisiaj ścigać. Jednak szybko się zbieram i gonię do biura zawodów potwierdzić start. Na szczęście wszystko sprawnie i w sektorze staje 9 minut przed czasem. Oczekiwanie do startu mija mi na oczyszczaniu butów i spdów z błota bo już się częściowo pozapychały. W sektorze nie ma tłumu. Widać, że dużo ludzi spadło po Otwocku, a część pewnie nie przyjechała.
Pierwsze kilkaset metrów po starcie jest dosyć wąskie. Jadę mniej więcej w środku sektora. Zaraz potem zaczyna się Trakt Warecki, czyli mokra szutrowa autostrada. Prędkość od razu gwałtownie rośnie. Nie wiem ile jedziemy, bo nie mam licznika, ale następne kilka kilometrów jest bardzo szybkie. Momentalnie cały pokrywam się błotem. Ledwo widzę przez okulary, ale nie zdejmuje ich, bo zaraz bym miał całe oczy w błocie. Bardzo szybko sektor dzieli się na mniejsze grupy. Wyprzedza mnie trochę osób i czuję, że nie mam co nawet próbować jechać na kole bo tempo dla mnie za duże. W końcu tworzy się odpowiednia grupa, ale dosyć duża. Jadę raczej z tyłu. Postanawiam się trochę przesunąć, bo podejrzewam, że zaraz również się porwie. Niestety nie zdążam i gdy dojeżdżam bliżej początku to 1/3 grupy już jest jakieś 50 metrów z przodu. Nie zastanawiam się i gonię. Ale po chwili czuję, że nie dam rady. Mam bardzo ciężkie nogi mimo, że to dopiero początek wyścigu. Tętno też niskie jak na ten etap bo ledwo do 180 dochodzę. Zawisam więc niestety między dwoma grupami. Jadę tak kilka minut, ale nie ma to sensu więc trochę zwalniam i pozwalam się dojść kilku osobom. Jak się okazuje to czub 3 sektora a jest może 6-7 km więc nieźle wyrwali. Jadę z nimi kilka minut. Doganiamy parę osób i jeszcze ze 2-3 z tyłu dojeżdżają i grupa znowu robi się większa. Wjeżdżamy w pierwsze lekkie błoto i znowu się rwie, a ja znowu zostaje. Po błocie jest szybki szuter. Mam jeszcze niewielką stratę więc rzucam się w pogoń. Udaje się jakoś ich dojechać, ale jestem niesamowicie wypruty. Nogi jak z waty. Znowu patrzę na pulsometr, a tam tylko 179. Podejrzewam, że to na skutek 3 dość ciężkich treningów w środę, czwartek i piątek. Liczyłem, że przez sobotę się zregeneruję, ale chyba się nie udało.
Czuję, że muszę zwolnić. Puszczam grupę i próbuję znaleźć swoje tempo. Piję izo, potem jem żel i liczę, że coś jednak jeszcze powalczę. Niestety jedzie się coraz gorzej. Sytuacji nie poprawia również to, że co jakiś czas 1,2 osoby mnie wyprzedzają. Bardzo to demotywuje. Po przeprawie przez rzeczkę mam już mokro w butach. Do tego momentu błoto, które było na trasie dało się przejechać. Trasa ogólnie taka jak się spodziewałem. MASAKRA. Nie wiem po co tutaj organizować maraton. Szuter-dukt leśny -sekcja błota- trawa – szuter- błoto – dukt leśny. Im bliżej mety tym więcej błota, gorszego do przejechania więc trzeba coraz częściej zsiadać i biegać.
Po godzinie jazdy już jestem pewny, że się nie zdążyłem zregenerować bo tętno wynosi już 160, a ja mimo że regularnie piję i wcinam żel to nic nie mogę zrobić. Nogi nadal ciężkie. Przyśpieszenie, albo walka w błocie podnosi puls do 165 i koniec. Wyżej nie mogę bo muszę zwolnić. Na dobry wynik przestaje liczyć i chcę tylko jak najszybciej dojechać do mety i mieć to z głowy. W okolicach 30 km udaje mi się nawet dłuższą chwilę pojechać na zmiany w 4 osobowej grupce. Tempo jest niezłe i nawet kilka osób wyprzedzamy. Potem 2 gości odpada i jadę jeszcze ze 3 km na zmiany z zawodnikiem z Planji. Dochodzimy jeszcze 2 osoby, ale w końcu też jest już dla mnie za szybko i odpuszczam. W międzyczasie obiecuje sobie, że już nie wystartuję więcej w Piasecznie. Nawet nie przez błoto, ale przez brak nawet jednego singla czy górki! Od 35 km jadę sam. Stwierdzam jednak, że tempo nie jest złe, bo kilkaset metrów za mną nikogo nie widać, a sam wyprzedzam nawet 1 osobę i szybko się oddalam. W okolicy 40 km jest długi asfalt przez jakąś wioskę po czym w lesie zaczyna się największa jak dotąd „sekcja kałuż”. Zsiadam tak jak poprzednio i biegnę na oko ze 150 metrów. Już chcę jechać dalej, ale zauważam, że spadł mi łańcuch na zewnątrz blatu. Niestety nie jest łatwo go założyć bo wywinął się też za korbę, a potem jeszcze w 2 miejscach skręcił. Grzebie przy nim około 3-4 minuty. W tym czasie obok przejeżdża ze 25 osób. Szybko doganiam dużą grupkę. Jadą jednak nieco za wolno dla mnie. Niestety błoto nie ustępuje. Zmienia się tylko w gęste bagno, przez które trzeba się przedzierać między drzewami. Nie ma tu już mowy o jeździe. Ludzie rozpraszają się na kilkadziesiąt metrów i szukają najłatwiejszej ścieżki, ale nic to nie daje. Wszędzie bagno. Potem jest wąsko i nie ma gdzie wyprzedzać. Dopiero ostanie 3 km to znowu szutrówka. Jadę 3 w grupie. Pierwszy zwalnia, żeby dać mu zmianę, ale obok same cwaniaki i wszyscy wiszą na kole. Postanawiam więc zaatakować chociaż już mi się nie chce. Odrywam się na chwilę, ale nie mam za bardzo siły i zaraz mnie dochodzą i następny kilometr ja prowadzę. Na końcówce na czoło wychodzi zawodnik polmo-łomianki. Przyśpiesza, ale trzymam się za nim zbierając na twarz niesamowite ilości błota. Aż mi ciężko oddychać, bo leci do gardła. 300 metrów przed metą puszczam gościa przodem. Z prawej wyprzedza mnie jeszcze 2, ale atak tego 2 odpieram.
Czas 2 godziny 16 minut. Oczywiście o żadnym dobrym wyniku nie może być mowy. Dodatkowo jeszcze 3-4 minuty straciłem na awarię i przedzieranie się potem przez wolniejszych zawodników więc występ fatalny. Start zaliczony i mam nadzieje że zaprocentuje później.
Na osłodę wygrałem w tomboli.
Decyduje się jednak wystartować z dwóch powodów. Do generalki jest aż 9 startów więc jak teraz odpuszczę, to potem mi może jednego zabraknąć i będzie lipa. A po drugie każdy start to dobry trening.
Do Piaseczna mam blisko wyjeżdżam więc o 9:30. Czasu mam dużo, ale już w Piasecznie staje na poboczu, żeby pomóc jakiejś dziewczynie z awarią roweru. W efekcie trochę czasu schodzi i nie ma już za bardzo gdzie parkować. Staje w końcu dość daleko od startu w jakimś błocie. Nie chcę mi się dzisiaj ścigać. Jednak szybko się zbieram i gonię do biura zawodów potwierdzić start. Na szczęście wszystko sprawnie i w sektorze staje 9 minut przed czasem. Oczekiwanie do startu mija mi na oczyszczaniu butów i spdów z błota bo już się częściowo pozapychały. W sektorze nie ma tłumu. Widać, że dużo ludzi spadło po Otwocku, a część pewnie nie przyjechała.
Pierwsze kilkaset metrów po starcie jest dosyć wąskie. Jadę mniej więcej w środku sektora. Zaraz potem zaczyna się Trakt Warecki, czyli mokra szutrowa autostrada. Prędkość od razu gwałtownie rośnie. Nie wiem ile jedziemy, bo nie mam licznika, ale następne kilka kilometrów jest bardzo szybkie. Momentalnie cały pokrywam się błotem. Ledwo widzę przez okulary, ale nie zdejmuje ich, bo zaraz bym miał całe oczy w błocie. Bardzo szybko sektor dzieli się na mniejsze grupy. Wyprzedza mnie trochę osób i czuję, że nie mam co nawet próbować jechać na kole bo tempo dla mnie za duże. W końcu tworzy się odpowiednia grupa, ale dosyć duża. Jadę raczej z tyłu. Postanawiam się trochę przesunąć, bo podejrzewam, że zaraz również się porwie. Niestety nie zdążam i gdy dojeżdżam bliżej początku to 1/3 grupy już jest jakieś 50 metrów z przodu. Nie zastanawiam się i gonię. Ale po chwili czuję, że nie dam rady. Mam bardzo ciężkie nogi mimo, że to dopiero początek wyścigu. Tętno też niskie jak na ten etap bo ledwo do 180 dochodzę. Zawisam więc niestety między dwoma grupami. Jadę tak kilka minut, ale nie ma to sensu więc trochę zwalniam i pozwalam się dojść kilku osobom. Jak się okazuje to czub 3 sektora a jest może 6-7 km więc nieźle wyrwali. Jadę z nimi kilka minut. Doganiamy parę osób i jeszcze ze 2-3 z tyłu dojeżdżają i grupa znowu robi się większa. Wjeżdżamy w pierwsze lekkie błoto i znowu się rwie, a ja znowu zostaje. Po błocie jest szybki szuter. Mam jeszcze niewielką stratę więc rzucam się w pogoń. Udaje się jakoś ich dojechać, ale jestem niesamowicie wypruty. Nogi jak z waty. Znowu patrzę na pulsometr, a tam tylko 179. Podejrzewam, że to na skutek 3 dość ciężkich treningów w środę, czwartek i piątek. Liczyłem, że przez sobotę się zregeneruję, ale chyba się nie udało.
Czuję, że muszę zwolnić. Puszczam grupę i próbuję znaleźć swoje tempo. Piję izo, potem jem żel i liczę, że coś jednak jeszcze powalczę. Niestety jedzie się coraz gorzej. Sytuacji nie poprawia również to, że co jakiś czas 1,2 osoby mnie wyprzedzają. Bardzo to demotywuje. Po przeprawie przez rzeczkę mam już mokro w butach. Do tego momentu błoto, które było na trasie dało się przejechać. Trasa ogólnie taka jak się spodziewałem. MASAKRA. Nie wiem po co tutaj organizować maraton. Szuter-dukt leśny -sekcja błota- trawa – szuter- błoto – dukt leśny. Im bliżej mety tym więcej błota, gorszego do przejechania więc trzeba coraz częściej zsiadać i biegać.
Po godzinie jazdy już jestem pewny, że się nie zdążyłem zregenerować bo tętno wynosi już 160, a ja mimo że regularnie piję i wcinam żel to nic nie mogę zrobić. Nogi nadal ciężkie. Przyśpieszenie, albo walka w błocie podnosi puls do 165 i koniec. Wyżej nie mogę bo muszę zwolnić. Na dobry wynik przestaje liczyć i chcę tylko jak najszybciej dojechać do mety i mieć to z głowy. W okolicach 30 km udaje mi się nawet dłuższą chwilę pojechać na zmiany w 4 osobowej grupce. Tempo jest niezłe i nawet kilka osób wyprzedzamy. Potem 2 gości odpada i jadę jeszcze ze 3 km na zmiany z zawodnikiem z Planji. Dochodzimy jeszcze 2 osoby, ale w końcu też jest już dla mnie za szybko i odpuszczam. W międzyczasie obiecuje sobie, że już nie wystartuję więcej w Piasecznie. Nawet nie przez błoto, ale przez brak nawet jednego singla czy górki! Od 35 km jadę sam. Stwierdzam jednak, że tempo nie jest złe, bo kilkaset metrów za mną nikogo nie widać, a sam wyprzedzam nawet 1 osobę i szybko się oddalam. W okolicy 40 km jest długi asfalt przez jakąś wioskę po czym w lesie zaczyna się największa jak dotąd „sekcja kałuż”. Zsiadam tak jak poprzednio i biegnę na oko ze 150 metrów. Już chcę jechać dalej, ale zauważam, że spadł mi łańcuch na zewnątrz blatu. Niestety nie jest łatwo go założyć bo wywinął się też za korbę, a potem jeszcze w 2 miejscach skręcił. Grzebie przy nim około 3-4 minuty. W tym czasie obok przejeżdża ze 25 osób. Szybko doganiam dużą grupkę. Jadą jednak nieco za wolno dla mnie. Niestety błoto nie ustępuje. Zmienia się tylko w gęste bagno, przez które trzeba się przedzierać między drzewami. Nie ma tu już mowy o jeździe. Ludzie rozpraszają się na kilkadziesiąt metrów i szukają najłatwiejszej ścieżki, ale nic to nie daje. Wszędzie bagno. Potem jest wąsko i nie ma gdzie wyprzedzać. Dopiero ostanie 3 km to znowu szutrówka. Jadę 3 w grupie. Pierwszy zwalnia, żeby dać mu zmianę, ale obok same cwaniaki i wszyscy wiszą na kole. Postanawiam więc zaatakować chociaż już mi się nie chce. Odrywam się na chwilę, ale nie mam za bardzo siły i zaraz mnie dochodzą i następny kilometr ja prowadzę. Na końcówce na czoło wychodzi zawodnik polmo-łomianki. Przyśpiesza, ale trzymam się za nim zbierając na twarz niesamowite ilości błota. Aż mi ciężko oddychać, bo leci do gardła. 300 metrów przed metą puszczam gościa przodem. Z prawej wyprzedza mnie jeszcze 2, ale atak tego 2 odpieram.
Czas 2 godziny 16 minut. Oczywiście o żadnym dobrym wyniku nie może być mowy. Dodatkowo jeszcze 3-4 minuty straciłem na awarię i przedzieranie się potem przez wolniejszych zawodników więc występ fatalny. Start zaliczony i mam nadzieje że zaprocentuje później.
Na osłodę wygrałem w tomboli.