Mazovia MTB - Otwock
Niedziela, 3 kwietnia 2011
· Komentarze(0)
Kategoria W towarzystwie, Zawody
Co prawda sezon w tegorocznej Mazovii zainaugórowałem juz dwa tygodnie temu w Mrozach, ale pierwszego wiosennego startu już się nie mogłem doczekać. Nie mogło mi go nawet zepsuć przeziębienie, które niestety przyplątało się w połowie tygodnia i nie chciało odpuścić.
Do Otwocka jedziemy wcześnie, tym razem w nieco większym składzie bo namówiliśmy Jarka. Asia niestety chora więc podobnie jak w Mrozach będzie szalała z aparatem. Na miejscu jesteśmy około 9.40, a główny parking już zajęty i kierują nas w boczne uliczki. Znajduje na szczęście fajne miejsce tuz obok stadionu. Kolejka do biura zawodów już duża i zanosi się na opóźnienie. Ostatecznie start przesunięty o 20 minut. Na miejscu prawie 1700 osób! Do tego, śmigłowiec, dużo osób towarzyszących, bardzo fajna atmosfera. Jedziemy z Jarkiem na krótka rozgrzewkę, ale zrobiliśmy ponad 5 km i wróciliśmy bo bez sensu tak jeździć jak nie wiadomo do końca kiedy start. Okazuje się też, że w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął Jarka bidon, więc oddaje mu swój.
Początkowo zakładałem, żeby zmieścić się w pierwszej 100, ale wobec tylu osób wiem, że to niemożliwe więc plan jest taki, aby pojechać ratingowo lepiej niż w tamtym roku.
O 11.10 idę do sektora, a tu zonk nie mogę wejść bo nie ma miejsca! W sektorze stoi ponad 200 osób, a niektórzy obok. Staję gdzieś przy taśmie tak że rower jest poza sektorem, a jak w środku. Potem koło mnie zmieściła się jeszcze jedna osoba:)
Start i odrazu spory tłok. Wiem, że na asfalcie muszę wyprzedzać ile tylko się da po potem będzie masakra. Z końcówki przesuwam się mniej więcej do połowy sektora. Po 1.5 km wjazd do lasu, nad nami lata śmigłowiec przodu i z tyłu niekończący się sznur ludzi. Dalej wyprzedzam, gdzie się da często piachem i lasem, troche sił to kosztuje, ale problemów większych nie ma. Po kilku km zaczynają się małe błotka. Pierwsza większa kałuża i przedemną wszyscy jadą tak żeby tylko nie zabrudzić roweru. Atakuje więc środkiem. Głęboka nie była kilkanaście cm:), ale 10 pozycji do przodu, jakiś czas dalej już cała główna droga w błocie. Po lewej i po prawej dwie wąskie ścieżki, a na nich kilkadziesiąt osób idzie spacerkiem w kolejce żeby przypadkiem nie zamoczyć butów. Nagle cała droga wolna więc nawet się nie zastanawiam i pruje środkiem. Zanużenie około 1/3 koła, kilkadziesiąt metrów i około 40-50 osób wyprzedzonych:) Jedzie mi się nieźle mimo, że dokucza trochę katar, pilnuje picia bo założyłem sobie, że mam łyknąć na trasie 2 bidony. Na 16 km 1 bufet. Niestety nie ma na nim ani powerada ani żeli. Biorę więc tylko łyka wody i batona. Czyli znowu jestem w dupie tym razem przez brak drugiego bidonu bo mam już mniej niż pół. Zaczymam więc szamać batona. W miarę prosta droga więc odrazu pół. Mieliłem go chyba ze 3 minuty zanim połknąłem, po chwili drugie pół. Nie popijam bo izotonik też słodki. Kilka razy mocniej przyspieszam i wyprzedzam kolejne osoby. Niestety w okolicach 23 km zaczyna mnie boleć żołądek, tym bardziej im mocniej jadę. Czuję, że pomogła by woda niestety do bufetu jeszcze kilka km. Akurat też w okolicach 20 km zaczyna się bardzo ciekawy fragment trasy. Cały czas praktycznie góra dół, po wydmach, dużo korzeni, zmienna nawierzchnia, bardzo fajne tereny. Wszystkie podjazdy wjechałem, ale nie czuję się mocny, nie wyprzedzam tak jak zwykle, a wręcz na płaskim kilka osób co jakiś czas mnie wyprzedza. Puls spada poniżej 175, a wczesniej cały czas około 180. Wiem, że dobrego wyniku dzisiaj nie będzie, ale nie bardzo mam co zrobić. Na Łysą Górę w tym roku też w kolejce, powoli, ale szybciej i za bardzo nie mogłem. Przynajmniej zjazd tym razem bez problemów. Na 30 km drugi bufet, biorę powerada do kieszonki bo w bidonie już prawie pusto i do tego jeszcze wodę. Wodę wypijam prawie całą, a power wypada na pierwszych korzeniach nawet nieruszony. Żołądek dalej boli, ale jakby coraz mniej. Nagle na jakieś 10 km przed metą czuję, że już jest ok. Wraca moc, przyspieszam i zaczynam odrabiać trochę straconych pozycji. Znowu pojawia się trochę górek, teraz już bez problemu wyprzedzam na podjazdach. Na płaskim też dochodzę kolejnych zawodników. 3 km przed metą jadę 3 w 3 osobowej grupce. Wąski, szybki singielek między drzewami, nagle kończy się i przechodzi w niewielki piach. Pierwszy zawodnik panikuje i zaciska klamki w efekcie drugi, który siedzi mu blisko na kole robi OTB i ląduje na nim. Na szczęście udało mi się ich ominąć bo jechałem z metr za tym 2. Dlatego właśnie nie lubie jeździć na kole w takich warunkach. Ludzie są niebliczalni, wydaje się, że 2/3 sektor powinien już mieć trochę techniki, a tu zonk. Ostanie 2 km dochodzę jeszcze 2 osoby. Jednego wyprzedzam zaraz na początku stadionu drugiego na łuku przed metą.
Odpoczywam dłuższą chwilę bo nieźle się ujechałem. Asia przynosi mi ciasto, ale nie jestem w stanie patrzec na słodkie, żołądek dalej ściśnięty. Pije sporo wody, jem makaron (całkiem niezły. Nawet był al-dente:) i po 20 minutach wylegiwania się na słońcu już lepiej.
Szkoda, że kryzys nie przeszedł z 5 km wcześniej bo na pewno jeszcze kilka minut bym urwał.
Miejsce 193/864 Open i 52/203 w M2. Oczywiście nie jestem zadowolony. Przeziębienie i żołądek jednak zrobiły swoje. Rating gorszy niż rok temu,więc plan też niewykonany. Odkuję się w Chorzelach:)
Do Otwocka jedziemy wcześnie, tym razem w nieco większym składzie bo namówiliśmy Jarka. Asia niestety chora więc podobnie jak w Mrozach będzie szalała z aparatem. Na miejscu jesteśmy około 9.40, a główny parking już zajęty i kierują nas w boczne uliczki. Znajduje na szczęście fajne miejsce tuz obok stadionu. Kolejka do biura zawodów już duża i zanosi się na opóźnienie. Ostatecznie start przesunięty o 20 minut. Na miejscu prawie 1700 osób! Do tego, śmigłowiec, dużo osób towarzyszących, bardzo fajna atmosfera. Jedziemy z Jarkiem na krótka rozgrzewkę, ale zrobiliśmy ponad 5 km i wróciliśmy bo bez sensu tak jeździć jak nie wiadomo do końca kiedy start. Okazuje się też, że w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął Jarka bidon, więc oddaje mu swój.
Początkowo zakładałem, żeby zmieścić się w pierwszej 100, ale wobec tylu osób wiem, że to niemożliwe więc plan jest taki, aby pojechać ratingowo lepiej niż w tamtym roku.
O 11.10 idę do sektora, a tu zonk nie mogę wejść bo nie ma miejsca! W sektorze stoi ponad 200 osób, a niektórzy obok. Staję gdzieś przy taśmie tak że rower jest poza sektorem, a jak w środku. Potem koło mnie zmieściła się jeszcze jedna osoba:)
Start i odrazu spory tłok. Wiem, że na asfalcie muszę wyprzedzać ile tylko się da po potem będzie masakra. Z końcówki przesuwam się mniej więcej do połowy sektora. Po 1.5 km wjazd do lasu, nad nami lata śmigłowiec przodu i z tyłu niekończący się sznur ludzi. Dalej wyprzedzam, gdzie się da często piachem i lasem, troche sił to kosztuje, ale problemów większych nie ma. Po kilku km zaczynają się małe błotka. Pierwsza większa kałuża i przedemną wszyscy jadą tak żeby tylko nie zabrudzić roweru. Atakuje więc środkiem. Głęboka nie była kilkanaście cm:), ale 10 pozycji do przodu, jakiś czas dalej już cała główna droga w błocie. Po lewej i po prawej dwie wąskie ścieżki, a na nich kilkadziesiąt osób idzie spacerkiem w kolejce żeby przypadkiem nie zamoczyć butów. Nagle cała droga wolna więc nawet się nie zastanawiam i pruje środkiem. Zanużenie około 1/3 koła, kilkadziesiąt metrów i około 40-50 osób wyprzedzonych:) Jedzie mi się nieźle mimo, że dokucza trochę katar, pilnuje picia bo założyłem sobie, że mam łyknąć na trasie 2 bidony. Na 16 km 1 bufet. Niestety nie ma na nim ani powerada ani żeli. Biorę więc tylko łyka wody i batona. Czyli znowu jestem w dupie tym razem przez brak drugiego bidonu bo mam już mniej niż pół. Zaczymam więc szamać batona. W miarę prosta droga więc odrazu pół. Mieliłem go chyba ze 3 minuty zanim połknąłem, po chwili drugie pół. Nie popijam bo izotonik też słodki. Kilka razy mocniej przyspieszam i wyprzedzam kolejne osoby. Niestety w okolicach 23 km zaczyna mnie boleć żołądek, tym bardziej im mocniej jadę. Czuję, że pomogła by woda niestety do bufetu jeszcze kilka km. Akurat też w okolicach 20 km zaczyna się bardzo ciekawy fragment trasy. Cały czas praktycznie góra dół, po wydmach, dużo korzeni, zmienna nawierzchnia, bardzo fajne tereny. Wszystkie podjazdy wjechałem, ale nie czuję się mocny, nie wyprzedzam tak jak zwykle, a wręcz na płaskim kilka osób co jakiś czas mnie wyprzedza. Puls spada poniżej 175, a wczesniej cały czas około 180. Wiem, że dobrego wyniku dzisiaj nie będzie, ale nie bardzo mam co zrobić. Na Łysą Górę w tym roku też w kolejce, powoli, ale szybciej i za bardzo nie mogłem. Przynajmniej zjazd tym razem bez problemów. Na 30 km drugi bufet, biorę powerada do kieszonki bo w bidonie już prawie pusto i do tego jeszcze wodę. Wodę wypijam prawie całą, a power wypada na pierwszych korzeniach nawet nieruszony. Żołądek dalej boli, ale jakby coraz mniej. Nagle na jakieś 10 km przed metą czuję, że już jest ok. Wraca moc, przyspieszam i zaczynam odrabiać trochę straconych pozycji. Znowu pojawia się trochę górek, teraz już bez problemu wyprzedzam na podjazdach. Na płaskim też dochodzę kolejnych zawodników. 3 km przed metą jadę 3 w 3 osobowej grupce. Wąski, szybki singielek między drzewami, nagle kończy się i przechodzi w niewielki piach. Pierwszy zawodnik panikuje i zaciska klamki w efekcie drugi, który siedzi mu blisko na kole robi OTB i ląduje na nim. Na szczęście udało mi się ich ominąć bo jechałem z metr za tym 2. Dlatego właśnie nie lubie jeździć na kole w takich warunkach. Ludzie są niebliczalni, wydaje się, że 2/3 sektor powinien już mieć trochę techniki, a tu zonk. Ostanie 2 km dochodzę jeszcze 2 osoby. Jednego wyprzedzam zaraz na początku stadionu drugiego na łuku przed metą.
Odpoczywam dłuższą chwilę bo nieźle się ujechałem. Asia przynosi mi ciasto, ale nie jestem w stanie patrzec na słodkie, żołądek dalej ściśnięty. Pije sporo wody, jem makaron (całkiem niezły. Nawet był al-dente:) i po 20 minutach wylegiwania się na słońcu już lepiej.
Szkoda, że kryzys nie przeszedł z 5 km wcześniej bo na pewno jeszcze kilka minut bym urwał.
Miejsce 193/864 Open i 52/203 w M2. Oczywiście nie jestem zadowolony. Przeziębienie i żołądek jednak zrobiły swoje. Rating gorszy niż rok temu,więc plan też niewykonany. Odkuję się w Chorzelach:)