Święta w Białej, pogoda ładna więc rowery też z nami przyjechały. Póżnym popołudniem bo wcześniej nie było czasu pojechałem się skatować do parku na górki. Dojazd jednak naokoło bo przez spalony most i potem po łąkach. Od początku praktycznie mocno, puls ponad 170. W parku odrazu bez zbytniego zastanawiania się atakuje kolejne górki, co się tylko da z różnych stron. Próbuje też podjechać tą najbardziej na zachód przy Amfiteatrze - za pierwszym razem z małej tarczy bez sukcesu - za stromo o odrywa mi się przednie koło. Rozpędzam się więc i atakuje ze środka i za 2 razem wjeżdżam, potem powtarzam to jeszcze z 5 razy. Miałem tak pojeździć najpierw 20 minut i potem jeszcze pokręcić po asfalcie, ale zajebiście mi się jeździło więc wyszło prawie godzinę. W sumie około 400 metrów w górę. Bardzo dobry trening bo puls cały czas powyżej 4 strefy.
Po pracy na Agrykolę. Miałem iśc rano, o 8 zaraz po wstaniu z łóżka, ale wymiękłem więc nie było wyjścia i trzeba było trochę po ciemku pokręcic. Wyjechałem już po zachodzie około 19.40, ale jeszcze kilka podjazdów zrobiłem przed zmrokiem. W sumie 13x Agrykola, 1x Belwederska, 1x Idzikowskiego. Wszystko z blatu, ale muszę wyregulowac tylną przerzutkę łańcuch mi co jakiś czas skakał po kasecie.
Koniec regeneracji, trzeba zapieprzac bo wyniki miały byc lepsze. Pogoda taka, że nie wolno siedziec w domu. Pojechałem do Kabackiego bez planu bo nie byłem pewny jakie tam panują warunki. Ostatnio było pełno błota, ale dzisiaj już dużo lepiej. Główne szlaki suche, el głowne szlaki są nudne więc zapuściłem się na wąskie ścieżki no i nie obyło się bez błotka. A wczoraj przygotowałem sobie napęd specjalnie na suche warunki:) Ale w sumie wolę błoto niż piach, ten mnie strasznie wymęczył w Chorzelach. Miałem zamiar przejechac się singlem od Puławskiej, ale miejscami trzeba było szeroko omijac bo cały był zalany. Pokręciłem się głownie na południowej stronie i potem pojechałem jeszcze na skarpę. Zajebiście się bawie na tych podjazdach i zjazdach, niektóre już trochę szybciej zjeżdżam mimo, że pojawiło się na nich trochę chopek. Podszedłem też dzisiaj do jednego ze stromych zjazdów po korzeniach i z lekkimi uskokami i udało się zjechac, ale pod koniec już dupa na tylnym kole, a i tak kontrola nad rowerem nie była za duża. Ale ważne, że bez gleby:) W każdym razie jest gdzie trenowac technikę. Powrót tradycyjnie Przyczółkową i tradycyjnie pod wiatr.
Z Warszawy wyjeżdżamy o 7:30. Podróż przyjemna, aczkolkiek pogoda nie nastraja optymistycznie. Zamiast zapowiadanego słońca tylko 9 stopni i kropi przez większośc czasu. Na miesjce docieramy chwilę przed 10, więc bezstresowo i spokojnie zbieramy się do startu. Dzisiaj mam zamiar jechac na 2 bidony (izotonik + woda) dodatkowo zakupiłem jeszcze żel i wziąłem kilka suszonych moreli. 30 minut ptzed startem pogoda się poprawia i wychodzi słońce. Plan, aby wejśc do sektora na początku oczywiście bierze w łeb i wchodzę znowu jako jeden z ostanich. Ale tutaj nie ma to za bardzo znaczenia bo na początku ma byc 4 km asfaltu. Po starcie staram się jak najszybciej przebic do przodu bo podejrzewam, że grupa może się podzielic. I faktycznie już po kilometrze około 25% osób odpada. Tempo umiarkowane - około 40 km/h, ale przeszkadza wiatr. Trzymam się narazie z tyłu grupy. Po 2 km niewielki podjazd na asfalcie. Przesuwam się szybko do przodu i kolejny dobry ruch bo znowu sporo osób zostaje. Do rozjazdu z FIT, który tym razem jest już po kilku km nic się nie dzieje czuc jednak, że dośc mocno wieje. Zaraz potem wjeżdżamy do lasu pierwsze dwa podjazdy, oba w 100% do podjechanie bez większych problemów. Niestety, niektórzy już na początku trasy wolą spacerowac i momentalnie tarasują cały przejazd. Wbiegam, żeby przejśc tych maruderów, jednak ci co przed nimi wjeżdzali momentalnie uciekają. Dalej odcinek na polach. Sporo piachu, znacznie więcej niż w Otwocku, do tego mocno wieje. Jadę tu właściwie sam i tracę dużo sił. Co jakiś czas mijają mnie 3-4 osoby. Próbuje utrzymac się na kole, ale niezbyt mi to wychodzi i po jakimś czasie odjeżdżają. Inna sprawa, że jade zwykle w za dużej odległości za poprzedzającym zawodnikiem i zbieram na siebie sporo wiatru. Jednak jest dużo piachu i niektórym mocno rzuca rowerami. Kilkanaście km później widzę jak przede mną jednego gościa co chwilę ostro rzuca na piachu, mimo to drugi zaraz za jedzie bardzo blisko. Nagle obaj wpadają na siebie i lecą razem przez kiery. Na szczęście miękko było. Około 15 km zaczyna się zapowiadany przez orga interwałowy fragment. I faktycznie przez następnę jakieś 20 km cały czas góra dół. Różne podłoże, szybkie zjazdy, na wielu z nich prędkości powyżej 40 km/h. Super odcinek. Niestety prawdopodobnie na jednym z nich gubie cały bidon z wodą. Spostrzegłem się jednak dopiero w okolicach 1 bufetu kiedy chciałem popic żel, który otworzyłem po kilkuminutowej walce z pazłotkiem. Oczywiście po zakupie zapomniałem je zerwac. Ostatecznie po kilku nieskutecznych próbach otwarcia paznokciem i wyduszania na chama postanowiłem zrbic dziurę za pomocą patyka. Jadąc urwałem kawałek gałęzi i potem trzymając żel w zębach, w jedej ręce patyk, a w drugiej kierę, jakoś dziada odpieczętowałem. Postanowiłem tym razem pilnowac jedzenie i picia za wszelką cenę. Wodę wziąłem na 1 bufecie, do tego jadłem suszone morele. Plan w miarę się udał i większych kryzysów na całej trasie nie miałem. Kolejne km to dalej interwały, na podjazdach odrobiłem tutaj trochę pozycji. Wszystkie górki wjechałem chociaż niektóre z małej tarczy z przodu bo strome były. Jedak kiedy zobaczyłem Górę Dębową to tylko przez chwilę pomyślałem, że da się ją podjechac. Nie wiem czy komuś się udało, ale w zasięgu mojego wzroku wszyscy schodzili jeszcze przez jej początkiem:) Ja podjechałem ile się da wyprzedzając przy okazji z pięc osób, a potem rozpocząłem stromy marsz w górę. Spacer to na pewno nie był bo pulsometr pokazywał ponad 180 udderzeń. Na drugim bufecie w okolicach 40 km wziąłem powerade, którego opróżniłem prawie całego w ciągu minuty i jeszcze jeden żel, po który musiałem się zatrzymac na chwilę bo dziewczyna nie zdązyła wyciągnąc i musiała mi go rzucic. Na szczęście złapałem, ale straciłem przez to grupę, którą ciągnąłem przez jakiś czas na płytach betonowych. Wogle zauważyłem, że większośc osób sępi tylko na czyjeś koło i nikomu się nie chce współpracowac. Po rozjeździe na Giga skończył się interwał i zaczęły znowu odkryte tereny na szybkich szutrach i asfaltach. Niestety miałem dzisiaj sporego pecha do jazdy po nich bo praktycznie przez cały wyścig jak wjeżdżałem na taki odcinek to nie było w moim zasięgu żadnej grupy i sam musiałem walczyc z wiatrem. Żel wzięty na 2 bufecie okazał się również zamknięty więc olałem już odpieczętowywanie i zamiest tego na 10km przed metą wziąłem jeszcze 1 powerada. Po połączeniu z FIT jeszcze 2 większe górki, sporo piachu i trochę głębokiego błota, które przejechałem, ale prawie złapał mnie skurcz w łydkę. Ostatnie 4 km to asfalt do mety. Ścignąłem na nim jeszcze 2 osoby. Probowałem ich namówic żebyśmy doszli jeszcze jednego jakieś 150 przed nami, ale nie dali rady utrzymac koła więc mi też się ostatecznie nie udało i na metę wpadłem sam po 2 godzinach i 41 minutach.
Miejsce 129/481 i 33/93 w M2. Wynik ok, szczególnie w kategorii rating ponad 84% także blisko celu. Jednak przez cały wyścig mimo, ze nie miałem większego kryzysu czułem trochę brak mocy. Podejrzewam, że może to byc w dużej mierze kwestia przeziębienia które mnie trzymało ponad tydzień i dzisiaj jeszcze nie raz kaszlałem na trasie. Cel jednak znowu nie wykonany więc pełnego zadowolenia nie ma.
Nie chciało mi się trochę, ale że w poprzednim tygodniu była bida to wyturlałem się o tej 17.30 jeszcze trochę potrenowac przed niedzielą. Najpierw P1 wzdłuż Przyczółkowej. 4 serie po 5 sprintów. 2 x z wiatrem i 2 razy pod wiatr. Różnica max prędkości prawie 7 km/h. Potem stwierdziłem, że jeszcze trochę pojeżdżę i zamiast do domu do jeszcze na Kabacki pojechałem z myślą pobawienie się chwilę na skarpie. Oczywiście zjazdy już najeżone hopkami przez co musiałem ostrożnie jeździc żeby się nie zabic przypadkiem. Poatakowałem kilka razy mój ulubiony kręty i stromy podjazd po korzeniach, niestety przez błoto i śliskie korzenie tym razem właściwie tylko 1 próba na 5 zakończona sukcesem chociaż i tak nie do końca pełnym. Wrócic postanowiłem Kenem więc najpierw lasem do Moczydłowsiej. Początkowo wałem na tyłach metra, potem zjechałem do lasu, zachęciła mnie początkowo sucha ścieżka. Niestety potem było moookro. Na początku dwie kałuże na całej szerokości, przejechałem gładko środkiem mimo, że jedna była głęboka. W międzyczasie jeszcze 2 sarny przebiegły mi drogę. Dalej jednak patrze, a przedemną jeszcze z 80 metrów konkretnego błota więc odbiłem w las trochę po śladach jakichś moich poprzedników. Błota może nie było, ale zamiast tego były mokradła na przemian z bagnem. Ani kawałka suchego miejsca. Dobrze, że w miarę płytko i nie musiałem się zanurzac. Do czasu. W pewnym momencie nie mogłem się zdecydowac w którą stronę odbic i musiałem zamoczyc lewą stopę. Wykorzystałem postój na zdjęcia.
Po chwili zlokalizowałem drogę do cywilizacji i wyjechałem z lasu. Wzdłuż Kenu niezbyt przyjemny bo oczywiście pod wiatr. Na dowidzenia podjechałem jeszcze terenem pod Kopę od półonocy.
Lekkie przeziębienie dalej nie odpuszcza, pogoda do dupy, zimno, pada, wieje więc mało ostanio jeżdżę. Jednak już w niedziele maraton więc musiałem się dzisiaj ruszyć trochę potrenować mimo silnego wiatru i deszczowych prognoz na popołudnie. Na szczęście było dość ciepło bo około 15 stopni. Plan na dzisiaj to E2 asfaltami po wioskach przy Wiśle. Fajnie sie tam jeździ bo asfalty w niezłym stanie i nie ma praktycznie samochodów. Pierwsza godzina bardzo lekko, 1, 2 strefa bo głównie z wiatrem. 30 km/h bez wysiłku. Dojechałem do Gassów i ruszyłem w kierunku domu. Trasa w większości podobna, ale kilka modyfikacji też zrobiłem i stąd km w terenie bo skończyła się droga:) Pod wiatr pojeździłem na twardo z kadencją około 70, ale też głównie w 2 strefie. Pod koniec wiatr się bardzo nasilił i dodatkowo się jeszcze ochłodziło. Ostatnie 20 minut już dość cięzko centralnie pod wiatr na Wilanowskiej ledwo 21-22 km/h. Na szczęście prognozy się do końca nie sprawdziły i wyrobiłem się przed deszczem. W sumie dobry trening wytrzymałościowo-siłowy, nogi trochę bolą, ale już starczy tego wiatru, gdzie ta wiosna?
Weekend na Roztoczu, niestety pogoda masakryczna. Zimno wieje huragan i co jakiś czzas pada grad. Do tego po Otwocku dopadło mnie przeziębienie i nic nie jeździłem więc treningowo do dupy. Pod wieczór wyskoczyłem na małą rundkę. Najpierw na nowo wybudowany zalew w Józefowie, a potem asfaltem w kierunku Górecka. Za wioską odbiłem na czerwony szlak do jeziorka na rzece Szum i dalej lasem wzdłuż niego. Bardzo fajny odcinek, kilka razy przekraczałem rzekę. Wyjechałem w Górecku Starym. Dalej standardowo asfaltem. W Majdanie Kasztelańskim oczywiście kilka kundli chciało mnie przyatakowac, ale miałem lekko z wiatrem więc nawet się nie zdążyły rozpędzic i już mnie nie było. Udało się nie zmoknąc przez tą godzinę, a wiatr nawet tak badzo nie przeszkadzał bo właściwie wszystkie drogi w lesie.
Co prawda sezon w tegorocznej Mazovii zainaugórowałem juz dwa tygodnie temu w Mrozach, ale pierwszego wiosennego startu już się nie mogłem doczekać. Nie mogło mi go nawet zepsuć przeziębienie, które niestety przyplątało się w połowie tygodnia i nie chciało odpuścić. Do Otwocka jedziemy wcześnie, tym razem w nieco większym składzie bo namówiliśmy Jarka. Asia niestety chora więc podobnie jak w Mrozach będzie szalała z aparatem. Na miejscu jesteśmy około 9.40, a główny parking już zajęty i kierują nas w boczne uliczki. Znajduje na szczęście fajne miejsce tuz obok stadionu. Kolejka do biura zawodów już duża i zanosi się na opóźnienie. Ostatecznie start przesunięty o 20 minut. Na miejscu prawie 1700 osób! Do tego, śmigłowiec, dużo osób towarzyszących, bardzo fajna atmosfera. Jedziemy z Jarkiem na krótka rozgrzewkę, ale zrobiliśmy ponad 5 km i wróciliśmy bo bez sensu tak jeździć jak nie wiadomo do końca kiedy start. Okazuje się też, że w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął Jarka bidon, więc oddaje mu swój. Początkowo zakładałem, żeby zmieścić się w pierwszej 100, ale wobec tylu osób wiem, że to niemożliwe więc plan jest taki, aby pojechać ratingowo lepiej niż w tamtym roku. O 11.10 idę do sektora, a tu zonk nie mogę wejść bo nie ma miejsca! W sektorze stoi ponad 200 osób, a niektórzy obok. Staję gdzieś przy taśmie tak że rower jest poza sektorem, a jak w środku. Potem koło mnie zmieściła się jeszcze jedna osoba:) Start i odrazu spory tłok. Wiem, że na asfalcie muszę wyprzedzać ile tylko się da po potem będzie masakra. Z końcówki przesuwam się mniej więcej do połowy sektora. Po 1.5 km wjazd do lasu, nad nami lata śmigłowiec przodu i z tyłu niekończący się sznur ludzi. Dalej wyprzedzam, gdzie się da często piachem i lasem, troche sił to kosztuje, ale problemów większych nie ma. Po kilku km zaczynają się małe błotka. Pierwsza większa kałuża i przedemną wszyscy jadą tak żeby tylko nie zabrudzić roweru. Atakuje więc środkiem. Głęboka nie była kilkanaście cm:), ale 10 pozycji do przodu, jakiś czas dalej już cała główna droga w błocie. Po lewej i po prawej dwie wąskie ścieżki, a na nich kilkadziesiąt osób idzie spacerkiem w kolejce żeby przypadkiem nie zamoczyć butów. Nagle cała droga wolna więc nawet się nie zastanawiam i pruje środkiem. Zanużenie około 1/3 koła, kilkadziesiąt metrów i około 40-50 osób wyprzedzonych:) Jedzie mi się nieźle mimo, że dokucza trochę katar, pilnuje picia bo założyłem sobie, że mam łyknąć na trasie 2 bidony. Na 16 km 1 bufet. Niestety nie ma na nim ani powerada ani żeli. Biorę więc tylko łyka wody i batona. Czyli znowu jestem w dupie tym razem przez brak drugiego bidonu bo mam już mniej niż pół. Zaczymam więc szamać batona. W miarę prosta droga więc odrazu pół. Mieliłem go chyba ze 3 minuty zanim połknąłem, po chwili drugie pół. Nie popijam bo izotonik też słodki. Kilka razy mocniej przyspieszam i wyprzedzam kolejne osoby. Niestety w okolicach 23 km zaczyna mnie boleć żołądek, tym bardziej im mocniej jadę. Czuję, że pomogła by woda niestety do bufetu jeszcze kilka km. Akurat też w okolicach 20 km zaczyna się bardzo ciekawy fragment trasy. Cały czas praktycznie góra dół, po wydmach, dużo korzeni, zmienna nawierzchnia, bardzo fajne tereny. Wszystkie podjazdy wjechałem, ale nie czuję się mocny, nie wyprzedzam tak jak zwykle, a wręcz na płaskim kilka osób co jakiś czas mnie wyprzedza. Puls spada poniżej 175, a wczesniej cały czas około 180. Wiem, że dobrego wyniku dzisiaj nie będzie, ale nie bardzo mam co zrobić. Na Łysą Górę w tym roku też w kolejce, powoli, ale szybciej i za bardzo nie mogłem. Przynajmniej zjazd tym razem bez problemów. Na 30 km drugi bufet, biorę powerada do kieszonki bo w bidonie już prawie pusto i do tego jeszcze wodę. Wodę wypijam prawie całą, a power wypada na pierwszych korzeniach nawet nieruszony. Żołądek dalej boli, ale jakby coraz mniej. Nagle na jakieś 10 km przed metą czuję, że już jest ok. Wraca moc, przyspieszam i zaczynam odrabiać trochę straconych pozycji. Znowu pojawia się trochę górek, teraz już bez problemu wyprzedzam na podjazdach. Na płaskim też dochodzę kolejnych zawodników. 3 km przed metą jadę 3 w 3 osobowej grupce. Wąski, szybki singielek między drzewami, nagle kończy się i przechodzi w niewielki piach. Pierwszy zawodnik panikuje i zaciska klamki w efekcie drugi, który siedzi mu blisko na kole robi OTB i ląduje na nim. Na szczęście udało mi się ich ominąć bo jechałem z metr za tym 2. Dlatego właśnie nie lubie jeździć na kole w takich warunkach. Ludzie są niebliczalni, wydaje się, że 2/3 sektor powinien już mieć trochę techniki, a tu zonk. Ostanie 2 km dochodzę jeszcze 2 osoby. Jednego wyprzedzam zaraz na początku stadionu drugiego na łuku przed metą. Odpoczywam dłuższą chwilę bo nieźle się ujechałem. Asia przynosi mi ciasto, ale nie jestem w stanie patrzec na słodkie, żołądek dalej ściśnięty. Pije sporo wody, jem makaron (całkiem niezły. Nawet był al-dente:) i po 20 minutach wylegiwania się na słońcu już lepiej. Szkoda, że kryzys nie przeszedł z 5 km wcześniej bo na pewno jeszcze kilka minut bym urwał. Miejsce 193/864 Open i 52/203 w M2. Oczywiście nie jestem zadowolony. Przeziębienie i żołądek jednak zrobiły swoje. Rating gorszy niż rok temu,więc plan też niewykonany. Odkuję się w Chorzelach:)
Rano obudziłem się z lekkim bólem gardła i miałem ospuścic dzisiaj jazdę, ale tak ciepło to jeszcze w tym roku nie było i nie wytrzymałem i wyskoczyłem trochę pokręcic. Planowany wcześniej trening P1. Wykorzystałem do tego ścieżkę wzdłuż Przyczółkowej i zrobiłem w sumie 5 srii po 5 krótkich sprintów. Akurat wyszło 2 razy w tą i z powrotem. Policja oczywiście dzisiaj też obstawiła ulice i strzelali laserem. Chyba muszą miec tu niezłe żniwa, że codziennie stoją.