Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:1246.50 km (w terenie 1151.00 km; 92.34%)
Czas w ruchu:53:41
Średnia prędkość:23.22 km/h
Maksymalna prędkość:63.19 km/h
Suma podjazdów:7120 m
Maks. tętno maksymalne:201 (102 %)
Maks. tętno średnie:182 (92 %)
Suma kalorii:50472 kcal
Liczba aktywności:24
Średnio na aktywność:51.94 km i 2h 14m
Więcej statystyk

Poland Bike Urle

Niedziela, 21 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Wreszcie kolejny maraton po prawie 3 miesięcznej przerwie. Miałem startować już w Ełku, ale za dużo by było przy tym komplikacji więc padło na Urle
Do Urli dojeżdżamy po małych przygodach nawigacyjnych w Warszawie głównie przez głupoty wskazywane przez nawigacje i remonty na toruńskiej. Po wyjeździe już jednak lekko i przyjemnie. Start dopiero o 12 więc jeszcze mnóstwo czasu na załatwienie formalności.
Niedaleko biura spotykamy Marka uzbrojonego w kamery. Powinien jechać jak ja z 2 sektora, ale na potrzeby filmu dzisiaj atakuje z 1.
Główne założenia na wyścig to przede wszystkim weryfikacja ile formy uciekło przez 3 tygodnie bez ścigania, a także przepalenie się przed Skarżyskiem. Z celów mierzalnych to przyjechać przed wszystkimi babkami (co wcale nie będzie łatwe bo na ostatnim PB w NDM Agnieszka Bacińska wsadziła mi chyba z 5 min) oraz rating powyżej 83%. Obsada wyścigu dzisiaj mocna bo wczoraj były DMP Amatorów w jeździe na czas i sporo osób zostało również na dzisiejszy maraton.
Kilka minut przed startem jadę jeszcze na krótką rozgrzewkę i zauważam, że kiepsko działa mi przednia przerzutka. Nic już niestety z tym nie zrobiłem i już kilometr po starcie na asfalcie łańcuch spada mi z blatu i przez kilka sekund nie mogę go wrzucić s powrotem. Początek sektora ucieka, mimo to łapie się do niezłej 5 osobowej grupki m.in. z Agnieszką Bacińską. Układ idealny bo wiem, że jak się w niej utrzymam to będzie bardzo dobry wynik i przy okazji zrealizuje założenia przedstartowe Tempo jak dla mnie mocne, prowadzi ktoś z Meranu Otwock, ale pokazuje żeby jechać na zmiany więc każdy z nas solidarnie pracuje. Przejeżdżamy tak około 5 km, średnia około 33 km/h, jadę akurat na końcu i odpoczywam bo po zmianie się z deczka wyplułem kiedy nagle chłopak przede mną prawdopodobnie najeżdża na koło poprzednika i zaczyna jechać zygzakiem. Przeczuwając co się zaraz stanie zaczynam hamować i po chwili gość zalicza glebę centralnie przede mną. Ściskam klamki i już wyobrażam sobie czy wyląduję na nim, na jego rowerze czy też może ich przeskoczę bo żeby go ominąć nie mam już czasu. Na szczęście udało się wyhamować na tyle, że tylko lekko wjechałem w jego rower. Zatrzymuję się, pytam chłopaka czy ok., mówi że tak więc ruszam dalej wybity totalnie z rytmu. Grupka już jakieś 200-300 metrów z przodu i wiem że nie mam szans ich dogonić i mój uknuty na szybko plan bierze w łeb. Ruszam więc swoim tempem chociaż nie mogę za bardzo znaleźć rytmu. Wyprzedza mnie kilka osób, ale nawet nie próbuje się łapać na koło i jadę czekając aż dojdzie mnie kolejna grupka. No i po chwili już jadę w takiej mniej więcej 8 osobowej. Tempo dla mnie odpowiednie, na razie trzymam się z tyłu żeby trochę odpocząć, jedziemy tak kilka km i w pewnym momencie dogania nas jeszcze z 5 osób. Robi się mały peleton, jedziemy całą szerokością leśnej szutrówki, znowu około 30 km/h i nagle znowu przede mną ktoś zaczyna tańczyć od lewej do prawej i niestety po chwili przewraca się. Tym razem to chyba Bogna Kordowicz. Znowu jadę prosto na nią, ale tym razem udaje mi się wyhamować bez kontaktu, ktoś za mną ratuje się wjazdem na pole w krzaki. Efekt jednak podobny jak ostatnio bo grupa mi odjeżdża i następne kilka km jadę głównie sam.
W międzyczasie mijam Marka, który łazi po trasie i czegoś szuka, potem się okazało, że wypadła mu śrubka od mocowania kamerki.
Do pierwszego bufetu jedzie mi się ciężko, ale tętno cały czas bardzo ładnie bo w okolicach 185. Zastanawiam się czy nie za ciężko i czy mnie później nie odetnie. Trasa jest strasznie nudna, cały czas albo szybki szuter, albo jakaś polna droga przeplatana asfaltem. Płasko jak na stole. W okolicach pierwszego bufetu dogania mnie znowu jakaś grupka. Łapie się do niej, wciągam żela i odżywam. Grupka ma z 10 osób, ale z przodu jedzie prawie cały czas jedna osoba. Postanawiam dać zmianę i z końca przesuwam się na czoło. Akurat jest asfalt, prędkość około 35 km/h więc nie jakoś bardzo szybko, ale kiedy się obracam jestem jakieś 50 metrów przed grupą. Głupieje i zwalniam bo nie czuje się na siłach żeby teraz uciekać. Na czoło wychodzi jakiś starszy gość. Narzuca mocne tempo więc postanawiam się z nim zabrać. Jedzie bez kasku i leci w jego kierunku kilka uwag. Jedziemy chwilę na zmiany, a reszta oczywiście pasożytuje na kole. Postanawiam, że nie będę się tak bawił zwłaszcza, że znowu przez chwilę słabiej mi się jedzie i jadę na końcu grupki. Około 20 km zmiana nawierzchni i z szutrów kierujemy się na leśną wydmę. Fajny podjazd po mchu, dalej trochę pomiędzy drzewami i wyjeżdżamy na jakąś polanę gdzie przegapiamy zakręt. Na szczęście dość szybko orientujemy się zboczyliśmy z trasy i wracamy przez przecinkę. Nałożyliśmy około 200-300 metrów, ale niestety dla mnie łapię patyk w przerzutkę i muszę zatrzymać się żeby go wyciągnąć. Chwilę to trwa i grupka odjeżdża. Dogania mnie jeszcze ze 3 osoby w tym Bogna Kordowicz. 5 km dalej zaczyna się błoto, a konkretnie wielkie kałuże na całą szerokość drogi. Jednak praktycznie wszystkie do przejechania, poza jedną gdzie trzeba było przeskoczyć powalone drzewo i umoczyć obie nogi w śmierdzącym bagienku. Wielkiego doświadczenia w takiej jeździe nie mam bo zwykle szkoda mi sprzętu, ale jedzie mi się ten odcinek bardzo dobrze. Doganiam i wyprzedzam kilku zawodników z poprzedniej grupki, która się wyraźnie porwała. Niektóre kałuże są głębokie nawet na pół koła więc jadę sobie oglądając którędy przejeżdżają poprzednicy i jak głęboko się zanurzają. Jeśli stwierdzam, że za głęboko wybieram inny wariant przejazdu. Skuteczność jakieś 80% bo kilka razy też się solidnie zanurzam. Sprawia mi to trochę zabawy mimo, że napęd wydaje straszne dźwięki bo odcinki błotne są na przemian z piaskowymi. Na 2 bufecie biorę wodę i polewam nią trochę łańcuch, ale niewiele to pomaga na odgłosy. Na szczęście nie ma problemów ze zmianą przełożeń. Około 30 km wciągam resztę żela, czyli około 2/3 dużej tubki niestety potem powoduje to, że przez kilkanaście minut boli mnie brzuch. Chyba za duża porcja to była mimo że dobrze ją popiłem. Tylko w tym czasie tętno spada mi do około 175 uderzeń. Przez cały wyścig było w zasadzie w okolicach 182-185. Dawno już tak nie miałem.
Ostatnie 10 km jadę właściwie sam, za mną nie widać nikogo przede mną czasem widzę 2 osoby, ale mam do nich dobre kilkaset metrów. Mimo to, wyprzedzam ich obu jeszcze przed metą. Jednego dlatego, że złapał gumę, a drugiego po długim pościgu na kończącej 3,5 km szutrówce. Myślałem, że może uda się z nim pofiniszować więc doszedłem go spokojnie 500 m przed metą i siadłem na koło. Gość jednak zobaczył mnie i zaczął odwalać jakieś dziwne akcje włączając zajeżdżanie drogi więc depnąłem ostrzej do ponad 40 i szybko odjechałem bo nawet nie walczył.
Na mecie jednak rozczarowanie, bo wiem że wynik będzie kiepski i do tego objechały mnie 3 dziewczyny. Czas 1:45 i strata do zwycięzcy 22 min czyli bardzo dużo jak na taką trasę. Miejsce 82/183 Open i 22/36 M2. Jedyny pozytyw to solidne przepalenie przed Skarżyskiem bo średniego hr 182 to jeszcze na maratonie chyba nie miałem, a coś mi się wydaje, że dałbym radę jeszcze wyżej pociągnąć.

Mazovia MTB - Olsztyn

Niedziela, 29 maja 2011 · Komentarze(0)
Do Olsztyna docieramy już w sobotę. Na kwaterze oprócz nas jeszcze z 10 osób i prawie wszyscy startują więc panuje fajna atmosfera. Rano bez pośpiechu zbieramy się i na parking mimo koniecznego objazdu docieramy prawie półtorej godziny przed startem. Pogoda i frekwencja dopisała bo parking już mocno zapchany. Miejsce startu to położony kilkaset metrów dalej stadion leśny, a właściwie jego resztki. Ale jest tu bardzo ładnie. Idę jeszcze na chwilę do biura no i do nutrenda po żel. Kupuje jeszcze dodatkowo pierwszy raz turbosnacka, która podobno ma dać Powera na końcówkę
Jedziemy jeszcze na krótką rozgrzewkę. Wyjazd ze stadionu to najpierw błoto, potem piach i dalej trochę pod górkę po zakrętach. Od razu widzę, że na błocie będzie korek. Sektor już w połowie zapełniony więc postanawiam nie pchać się bo i tak na pewno ktoś stanie i będzie powolna przeprawa. Ustawiam się więc na końcu. Zbiega to się też z moją taktyką na dzisiaj, czyli nie zarzynania się na początku. W Legionowie początek pojechałem w miarę spokojnie i cały wyścig jechało mi się dobrze więc zamierzam powtórzyć to i tutaj.
Dzisiaj odstępy trochę dłuższe bo ruszamy 1,5 minuty po 1 sektorze. Nie myliłem się co do zatoru, ale przejeżdżam sobie bez stresu przez błotko i potem chwilę spaceruje po piachu. Chwilę potem patrzę za siebie i stwierdzam, że jestem ostatni z sektora. Dziwnie jakoś. Jednak już na górkach przeskakuje kilka pozycji do przodu. Początkowe kilometry do rozjazdu FITa sa głównie w lesie. Cały czas jednak lekko w górę lub w dół. Czasem trochę piachu. Jedzie mi się bardzo dobrze, co kilka minut wyprzedzam kolejnych zawodników. Ogólnie jest szybko, więc tworzą się też małe grupki. Dobrze mi się jedzie, pulsometr pokazuje cały czas w okolicach 185, ale nie czuje zmęczenia. Około 15 km na podjeździe wyprzedza mnie, ktoś z czołówki w koszulce Kliwer Bike Team. Okazuje się, że to Daniel Pepla, który złapał wcześniej gumę. Akurat jadę w 4 osobowej grupie, jednak różnica tempa duża i nikt nie próbował złapać koła. Gdzieś po 20 km kończą się lasy i wjeżdżamy w bardziej odkryty teren. Jadę w kilkuosobowej grupce, jadę pierwszy i oczywiście nikt się nie kwapi żeby dać zmianę, chociaż w pewnym momencie zrobiła się między nami przerwa i mogłem odskoczyć. Decyduje się jednak trochę odpocząć i zjeżdżam prawie na koniec. Dalej bardzo dobrze mi się jedzie chociaż puls cały czas wysoki. Wjeżdżamy na pola, lekki podjazd i za chwilę grupa się rwie. Ktoś tam przysnął w środku i już jest kilkanaście metrów. Zaczyna mocno wiać, akurat daje prosto w twarz. Zastanawiam się czy się nie zmulę zaraz jak to często bywa po godzinie jazdy. Jednak nie jest źle. Co 20 minut łykam żel i cisnę dalej. Co chwilę tasuje się tutaj zawodnikiem z velmaru, i jednym w koszulce polmo-łomianki. Jakieś 200 metrów z przodu widzę grupkę, ale sam nie mam szans dojść, bo za bardzo wieje. Velmar próbuje, ale zawisa po kilkudziesięciu metrach. Ja widzę, że do mnie zbliża się za to z tyłu inna grupa więc postanawiam poczekać. Jest 30 km, tempo dużo wyższe, momentalnie dochodzimy velmarowca, ale on dołącza. Na asfalcie chwilę prowadzę, ale zwalniam i puszczam przodem 3 osoby. Podjazd, nagle tempo wzrasta, ktoś krzyczy żeby jechać spokojnie to dojedziemy razem, kilka osób zostaje, ja trzymam się z przodu. Dalej stromy zjazd z zakrętem w prawo, prędkość ponad 55 km/h 3 gości wynosi nieźle na zewnętrzną, ledwo unikają krzaków. Grupka stopniała o połowę. Trzymamy dalej dobre tempo, do tego zaczynają się większe górki i dochodzimy grupkę którą widziałem wcześniej 200 metrów przed sobą. Jedzie w niej 2 zawodników z biketires którzy uciekli mi na 20 km. Jest też velmar i polmo-łomianki. Gdzieś w międzyczasie 2 bufet, na poprzednim tylko kilka łyków wody wziąłem więc teraz pora na powerada. Kilka szybkich zjazdów po polach, trochę piachu(dzisiaj zupełnie mi nie przeszkadza, opony napompowane idealnie i idę jak przecinak) i około 40 km wjeżdżamy znowu w las, jest też trochę odcinków brukowanych i dalej pagórkowato, podjazdy robią się trochę dłuższe. Łykam ostatnią porcję żela, i zaraz potem zaczynam łykać zawodników przede mną. Zostawiam za sobą całą grupę. Tuż przed bufetem na podjeździe starszy gość stoi na drodze, kręci film i krzyczy „bufet za 500 metrów jedź lewą stroną bo łatwiej” dziękuje za rady i zaraz docieram do bufetu. Tu tylko parę łyków wody i za chwilę widzę przed sobą najstromszy jak dotąd podjazd na jakieś polne wzgórze. Wjeżdżam ze środka, chociaż niektórzy przede mną prowadzą. Z góry widać trasę na kilkaset metrów do przodu i do tyłu. Fajny widok. Wszędzie kolarze. W ogóle to ostatnie 15 km to najciekawszy fragment trasy. Sporo ostrzejszych podjazdów, singli i wąskich krętych zjazdów. Dojeżdżam do jakiejś drogi, chyba wzdłuż torów po betonowych płytach i zaczynam zamulać. Na szczęście ktoś mnie wyprzedza i szybko siadam na koło. Łykamy na płytach trzy osoby po czym trochę źle wchodzę w zakręt do lasu i gubię koło. Postanawiam wypić tajemniczy specyfik, który nabyłem przed zawodami. Smakuje jak jakiś antybiotyk i mam nadzieje, że nie będę za chwilę wymiotował. Na szczęście żołądek jakoś to przyjął, ale wielkiego Powera to z tego nie było (mimo 800 mg tauryny i 200 kofeiny). Za chwilę stromy podjazd w lesie. Mało kto przede mną jedzie, większość wchodzi. Zrzucam z przodu na małą tarczę i cisnę. Sporo korzeni, ale podjazd wcale nie taki trudny. Dojeżdża do mnie zawodnik z Planji i mówi, że ładnie podjeżdżam, sam jednak robi to i tak trochę lepiej bo mnie wyprzedza na szczycie. Dalej kolejny podjazd, chyba stromszy niż poprzedni, znowu ludzie podchodzą. Powtarzam schemat z poprzedniej górki jednak tym razem nie mam wolnej drogi bo przede mną ktoś jedzie, a wyżej 2 zawodników spaceruje. Krzyczę żeby dali przejazd, oni ładnie się rozstępują po czym za chwilę gość przede mną schodzi i mnie blokuje. Fuck! Muszę zejść. Idę, ale ciężko i powoli bo czuje, że zaraz w obu łydkach złapią mnie skurcze. 3-4 osoby mnie mijają w tym velmar i polmo-łomianki. Gdybym nie musiał zejść na pewno bym to podjechał bez problemu. Od tego momentu jakby mnie lekko odcina, jadę za grupą i nie bardzo mam siłę przyspieszyć mimo, że to końcowe km. Trochę szkoda bo odległość nie wzrasta więc jeszcze kilka pozycji mógłbym zyskać. Końcówka po lesie miejskim, bardzo fajna, kręte zjazdy, skarpy i dużo frajdy. Na ostatnim zjeździe atakuje jeszcze velmarowca i wyprzedzam go tuż przed wjazdem na stadion.
Wynik 2:23:00, 106/469 i 31/103 w M2. Do zwycięzcy 23 minuty. Tym razem jestem zadowolony, zabrakło troszkę sił w końcówce, ale cały wyścig jechałem mocno i bez większych błędów. Na pewno najfajniejsza trasa w tym roku.

Mazovia Legionowo

Niedziela, 15 maja 2011 · Komentarze(0)
Już od dwóch dni wiadomo, że pogoda się popsuje i będzie deszczowo. Wcale mnie to jednak nie martwi. Będzie ciekawiej i mniej piaszczyście.
Do Legionowa docieramy dosyć późno bo o 10:20, udaje się jednak znaleźć jeszcze fajną miejscówkę w bocznej uliczce blisko mety. Akurat jak wysiadamy z samochodu zaczyna padać. Jeszcze tylko wycieczka po żel – dzisiaj biorę endurosnacka, dużą tubę 75 g. Starczyło na 3x czyli właściwie na całą trasę. Potem już szybko do sektora, bo start za 5 minut. Podczas oczekiwania słyszę, że skrócili dystanse. Mega zamiast 58 ma mieć tylko 48, a Giga zaledwie 72. W głowie kiełkuje więc myśl czy nie zaatakować pierwszy raz najdłuższego dystansu.
11:01 start, początkowo asfalt, trochę zakrętów. Ostrożnie przesuwam się do przodu, bo jest mokro. Oczywiście pada na mnie i z góry i z dołu, spod kół jadących przede mną więc błotko na twarzy pojawia się już po kilkuset metrach. Z asfaltu skręt w prawo w nierówną szutrówkę z dziurami, jadę bardziej po zewnętrznej i widzę jak z przeciwka jedzie sobie na nas samochód. Ktoś z przodu krzyczy i wszyscy na szczęście omijają, ale sporo bluzgów poleciało. Następne km szybkie, dość wąsko więc jedziemy gęsiego. Patrzę na pulsometr- tętno 180, czyli rekreacja jak na początek wyścigu. Ale nie przejmuje się, przynajmniej później mnie nie przytka jak się teraz powoli rozkręcę. Gdzieś w okolicach 6 km pierwsza górka, dość piaszczysta. Prawą stroną jest singiel którym jedzie większość. Duży tłok i widzę, że już zaczynają zsiadać. Atakuje więc z lewej po większym piachu. Niestety za chwile przechodzi on w jakąś pustynie. Kompletnie nie da się jechać. Do tego trasa ucieka w prawo więc muszę się przebijać z buta to zatłoczonego singla. Okulary momentalnie zaparowują i ledwo widzę. Mija mnie tu spokojnie ze 20 osób. Dalej łagodny zjazd i kilkadziesiąt metrów sporego piachu. Przedzieram się trochę na oślep bo szkła dalej całe zaparowane. Na szczęście jest tu dość szeroko więc na nikogo nie wpadam. Następne kilometry szybkie, dużo singli, czasami jakaś jedna lub kilka górek. Trasa fajna, ale niestety jest na niej zbyt dużo ludzi. Większość czasu jadę w jakiejś grupce. Często za słabym tempie, bo nie ma jak wyprzedzać. Kilka razy atakuje po bardzo niekorzystnych ścieżkach czyli gałęziach, trawach, korzeniach. Jednak nie przynosi to większych korzyści bo ze dwa razy np. jadąc gorszym torem nie wyrabiam się w zakręty i tracę tylko siły. Około 18 km kończy się mała pętla i odłącza się FIT. Jedzie mi się bardzo dobrze, dalej myślę nad Giga, ale potem po drodze rezygnuje bo nie wspomniałem nic wcześniej Asi o takiej możliwości i za długo by musiała czekać. Zaraz na początku drugiej pętli trasa robi się bardziej interwałowa. Tasujemy się cały czas z kilkoma zawodnikami, szczególnie z nr 38 mijam się co kilka km. Na drugi bufet w okolicach 30 km wpadamy w większej grupie około 15 osób. Łapie powerada i wypijam prawie całego w ciągu minuty grupka trochę odjeżdża, ale po chwili doganiam. Trzymam się z tyłu, ale czuje że jest dla mnie za wolno. Puls znowu w okolicach 170. Postanawiam koniecznie go podnieść. Znowu jest wąsko, dużo singli więc jednak trzeba wyprzedzać po krzakach. Przechodzę kolejne osoby. Grupka się porwała i jest już luźniej. Ostanie km jedziemy razem z nr 38, po drodze doganiamy kogoś z M4. Facet chwile prowadzi na asfalcie, a potem krzyczy do mnie żebym dał zmianę bo on już na to za stary. Uśmiecham się i daje do przodu. Prowadzę przez około 1 km. Nagle 38 wyskakuje przede mnie i zyskuje kilkadziesiąt metrów dochodząc przy okazji zawodnika z FAAC Team. M4 daje mi zmianę, i krzyczy żebyśmy gonili tą dwójkę. Dystans jednak zmniejsza się tylko minimalnie. Do mety około 3 km. Wychodzę na zmianę jednak towarzysz nie utrzymuje koła i gonie sam. Wpadamy do lasku, na super singiel. Kręty w małym wąwozie z małymi rynnami na zakrętach. Zbliżam się do uciekającej dwójki. Nagle na małej górce dochodzę ich. Lekko się zakopują i zawodnik z FAAC zrywa łańcuch. Nie zastanawia się nawet nad skuwaniem i daje sprintem do mety. Jest wąsko więc chwilkę trwa zanim go wyprzedzam. To wystarczy żeby 38 zyskał kilkanaście metrów. Na asfaltowej końcówce już nie udaje mi się odrobić i tracę ostatecznie 6 sekund.
Na metę wpadam zmęczony finiszem, ale ogólnie trochę jestem niedojechany. Szkoda, że skrócili trasę. Miejscami tempo było za dla mnie za niskie, ale nie było gdzie wyprzedzać. Jednak poza tym maraton bardzo fajny. Żadnych kryzysów. Trasa jak dla mnie, mimo że w wielu odcinkach się pokrywała, to jednak dużo ciekawsza niż na Poland Bike. Do tego super oznaczona, żadnych wątpliwości gdzie jechać .
Kilka minut po przekroczeniu mety idę sprawdzić jaki czas mieli zwycięzcy mega i tu zaskoczenie bo na drugiej kartce wiszę już i ja Czas 1:52:58, Miejsce 99/493 i 32/114 w kategorii. Plan wykonany

Poland Bike Nowy Dwór Mazowiecki

Niedziela, 8 maja 2011 · Komentarze(2)
Nie jeździłem od "zimowej" edycji mazovii w Sierpcu i dzisiaj jakoś też nie bardzo mogłem się zdecydować czy startować. Chciałem jednak sprawdzić jak to jest u innego organizatora no i poza tym nawet najlepszy trening nie zastąpi wyścigu:) Zebrałem się więc i ruszyliśmy z Asią do Nowego Dworu. Na miejsce dojeżdżamy godzinę przed czasem więc spokojnie załatwiam wszystkie formalności. W sektorze ostatnim ustawiam się jednak prawie na końcu bo pojechałem się jeszcze chwilę rozgrzać. Chociaż te sektory to chyba były tylko z nazwy bo wszyscy zlali się w jedną masę. Widzę jednak, że stracę na prawdę dużo bo początek jest ciasny i po nierównej drodze. Dodatkowo ktoś obok mnie martwi się, bo nie wie czy da radę podjechać pod 3 metrowe wzniesienie i krawężnik.
Wreszcie start. Bardzo ciasno, co chwilę kontakt z innymi, czołówka już dawno wjechała na asfalt, a ja jeszcze się przepycham w lasku. W pewnym momencie stosuje taktykę na hulajnogę czyli z jedną nogą wpięta, a drugą się odpycham bo tak jest szybciej:) Wreszcie po gęstej trawie wylatuje na asfalt. Od razu lewa i staram się wyprzedzać jak najwięcej. Koniec asfaltu i skręt w prawo chyba na jakąś budowę drogi, trochę piachu. Od razu robi się zator i trzeba hamować. Dalej piach i wzdłuż torów po kamieniach. Jest dość niebezpiecznie, kilku zawodników zbiera się z gleby. Staram się jak najszybciej uciec z tego tłoku i wyprzedzam gdzie się da. Lewą po jakiś kępach trawy, potem po piachu. Oczywiście kosztuje to sporo sił bo jak to na początku wszyscy jadą mocno. Puls ponad 190, ale nie jest źle. Po kilku km wjeżdżamy do lasu, na horyzoncie sznurek kolarzy, ale droga szeroka więc trochę luźniej. Przesuwam się do przodu, jest szybko bo na liczniku często ponad 30 km/h. Po następnych kilku km rozjazd, wg mnie słabo oznakowany. Akurat kogoś wyprzedzam i nagle widzę strzałki w lewo. Daje po hamulcach, ale okazuje się, że to zjazd na mini. Ruszam więc dalej prosto, a tu z przeciwka jadą na mnie dzieciaki, które przestrzeliły zakręt. Parę minut za rozjazdem wyprzedza mnie ktoś w koszulce biketires.pl. Domyślam się, że to DMK77. Dziwie się, że nie jest daleko z przodu, ale widzę rozwalony łokieć więc pewnie musiał leżeć na początku. Postanawiam usiąść na kole i trochę się podholować. Udaje mi się utrzymać przez jakieś 2-3 km, ale w końcu ktoś z wyprzedzanych mnie blokuje i odpuszczam. Z resztą tempo dla mnie i tak za szybkie zwłaszcza, że w czasie, kiedy zwykle mam najwięcej największą zadyszkę na maratonie, czyli po jakiś 40 minutach jazdy. Trasa płaska, jakieś małe górki, troszkę piachu, ale bardzo nie przeszkadza. Staram się tym razem dokładnie pilnować odżywiania. Co jakiś czas pije izotonik i wcinam suszone morele. Gdzieś po 70 minutach łykam też żela. Trasa była tak ułożona, że w jej środkowej części pokonywaliśmy 2x 13 km rundę. Podobał mi się ten wariant zwłaszcza, że było tam kilka ciekawych fragmentów. W tym szybki singiel grzbietem wydmy. Ogólnie trasa jak na te tereny nie była zła, dużo zakrętów, różna nawierzchnia tak więc nie nudziło mi się tak jak w Sierpcu. Niestety jazda po płaskim to nie moja mocna strona, bo nie za bardzo lubię jeździć na kole na zapałkę. I tak jest już lepiej niż w tamtym sezonie, ale jeszcze dużo mam do poprawienia w tym elemencie.
Mniej więcej po 90 minutach jazdy zauważam, że zaczyna spadać mi tętno. Wcześniej cały czas było w okolicach 180 teraz ledwo 170 i często mniej. Nie czuję jakiegoś kryzysu, ale nie mogę za bardzo się zmusić żeby wejść na wyższe obroty. Może to skutek piątkowej imprezy, albo jeszcze do końca nie zregenerowałem się po Sierpcu. Jadę wtedy akurat zawieszony między dwoma grupkami. Utrzymuję dystans do pierwszej i lekko uciekam drugiej. Na dwóch większych górkach zmniejszam znacząco dystans. Jedna osoba odpada i ją wyprzedzam zaraz za podjazdem, drugą widzę kilkadziesiąt metrów przed sobą, a główną grupę trochę dalej. Jedziemy tak przez następne kilka minut. Systematycznie zbliżam się do zawodnika przede mną. Jednak nagle zaczyna znikać oznakowanie. Początkowo widać jeszcze strzałki na ziemi w pewnym jednak momencie, akurat kiedy doganiam zawodnika przede mną obaj stajemy bo na wprost zamiast drogi mamy krzaki. Po prawej stronie jest piaszczysty podjazd więc próbujemy jechać, jednak po kilkudziesięciu metrach okazuje się, że tu drogi też nie ma. Postanawiam poszukać po lewej stronie i w końcu widzę strzałki. W międzyczasie dojeżdżają jeszcze 2 osoby więc krzyczę, że jest trasa i wszyscy ruszamy. Postanawiam jednak ostro pogonić, bo czuje, że zaraz wszyscy się uczepią na kole, a meta już blisko. Akurat jest spory odcinek po polach. Jadę mocno puls już około 175 i po chwili jak się obracam to widzę ich daleko za sobą. Niestety nie mam też kogo gonić. 2 min które straciłem na szukaniu trasy spowodowały, że nie widać już grupki z przodu. Ostatnie kilometry to powrót po tej samej trasie czyli kamienie wzdłuż torów, a potem odmiana i zjazd do lasu na ciekawy i kręty singiel. Finisz nietypowy bo po trawie i dołach więc rozpędzić się za bardzo nie da. Z resztą i tak jadę sam więc nie mam z kim walczyć.
Chwilę po przekroczeniu mety dostaje sms z wynikami, czas 2:08:10, Miejsce 71/220 Open i 21/42 w M2. Wynik taki sobie, liczyłem, że będzie trochę bliżej dwóch godzin, ale biorąc pod uwagę zgubienie trasy i przepychanie się przez kupę ludzi na początku nie jest tak źle.
Po maratonie na makaron, wg mnie ze 3 razy lepszy niż na Mazovii (przynajmniej ten z czerwonym sosem), dobre też były nagrody w tomboli. A kto ułożył ciekawszą trasę to zobaczę za tydzień.

Mazovia MTB Sierpc

Wtorek, 3 maja 2011 · Komentarze(0)
Od kilku dni wiadomo, że pogoda się popsuje i będzie zimno, straszą nawet deszczem. Na szczęście w poniedziałek wieczorem synoptycy odwołali opady więc wypadało się tylko przygotowac na chłód.
Wyjeżdżamy z Asią około 8:20, termometr w samochodzie pokazuje 6 stopni myślę sobie nie jest źle do startu jeszcze pewnie się ze 3 podniesie i będzie gitara. Jednak szoku doznaje kilka km przed Sierpcem gdzie zatrzymuje się na chwilę na polu i wychodzę z samochodu na zerwnątrz. Wieje takim lodem, że aż mi się zima przypomniała. W Sierpcu małe problemy z zaparkowaniem bo ludzi mimo pogody dużo (okazało się, że było ponad 1000 osób czyli więcej niż w Chorzelach). Ostatecznie jednak udaje się jeszcze znaleźc miejsce na głównym parkingu.
Przygotoania nam się trochę przeciągają przez dylematy ubiorowe. Ostatecznie 3 koszulki i lekko ocieplana koszulka mazovi, którą biorę od Asi bo ona ostatecznie w obawie przed przeziębieniem rezygnuje ze startu. Koszulka niby rozmiar za mała ale pasuje. Na dół spodenki 3/4 plus nogawki. Początkowo myślałem, że mogę się w tym ugotowac, ale ostatecznie było ciepło i komfortowo. Wiele osób tzw hardkorów zdecydowało się jechac nawet w samych krótkich spodenlach, ale potem na trasie mieli jakby sine nogi więc pewnie zbyt przyjemnie nie było. Jeszcze przed samym udaniem się na start postanawiam popdompowac opony tak do 3-3,2 bar, organizator zapowiada szybkie szutry, BRAK mazowieckich piachów więc mogłem nawet więcej nabic, ale się powstrzymałem. Pozatym nie zdążyłem kupic drugiego żela.
W sekorze miła atmosfera rozmowy, jeszcze tylko hymn Polski i hymn Sierpca:) i ogień.
Początek to chwila asfaltu ale dośc wąsko więc nie ma jak za bardzo jak się przebic do przodu pilnuje więc tylko, żeby nie stracic grupy, dalej szutry trochę piachu i ze 2 przejazdy przez tory - czyli jakieś 5 km. Większośc sektora dalej jedzie razem, jest bardzo szybko, ale to nic w porównaniu do tego co będzie się działo przez następne 20, a może i więcej km. Następujące po sobie szutry, twarde drogi, krótkie odcinki asfaltu, i piachy chociaż jeszcze niezbyt upierdliwe sprawiają że do rozjazdu fit mam średnią chyba ze 30km/h. Do tego płasko i wiatr narazie bardziej w plecy. Jedzie mi się w miarę dobrze, chociaż ewidentnie szybkie starty to moja słaba strona bo ucieka mi kilka fajnych grupek. W pewnym momencie łapie się jednak do jednej bardzo porządnej i to na szczęście na szutrowo-polno-piaszczystym odcinku i lecimy kilka dobrych km około 34 km/h. Tzn ja bardziej pasożytuje bo na kole mam tętno pod 185. Jednak fajnie się jedzie i sporo osób łykamy. Tak jest mniej więcej do 20 km i wjazdu do jakiegoś lasu i gdzie zaczynają się coraz większe piachy. Większe nawet niż w Chorzelach i przede wszystkim dla mniej mniej kontrolowalne przez za duże ciśnienie. Cały czas rzuca mi przodem, wprawdzie wszystkie piaski przejeżdżam, ale tracę na nich dużo sił. Liczę jednak, że to się jeszcze zmieni i zacznie się jakiś tam zapowiadany ciekawszy fragment w lesie, single i podjazdy. Szybsza częśc grupy w międzyczasie mi ucieka bo ktoś puścił koło i na 26 km zaliczam pierwsz bufet i zjadam trochę banana. Niestety dalszej części trasy nie kojarze zbyt dobrze pozatym, że dalej było szybko na szutrach i asfaltach, i że było coraz więcej piachu miejscami głębokiego. Właśnie w takim syfie zaliczyłem nawet pół OTB na lekkim zjeździe bo kompletnie mi kierownice przekręciło. Trochę może też z mojej winy bo nie do końca byłem zdecydowany którędy chce przejechac. Ale było miękko więc bez obrażeń tylko łańcuch mi spadł. Zapowiadanych górek w zasadzie nie było, jak dla mnie w Otwocku było więcej. Do tego powrót przez piaszczyste pola i tym razem już pod wiatr.

Nudną trasę urozmaicała mi rywalizacja z kilkoma osobami, z którymi ciągle się mijałem. Jednego faceta, chyba z M5 wyprzedziłem ostatecznie 5 km przed metą. Ostatnie km to pogoń za najlepszą dziewczyną z mega, z kórą też kilkakrotnie się mijaliśmy. W sumie zaskoczyło mnie trochę jak ją zobaczyłem, bo myślałem że jest za mną. Musiała mnie wyprzedzic jak zaliczyłem glebę. Pewnie nie udało by mi się odrobic straty, bo na płaskim bardzo mocno jechała, ale z pomocą przyszedł niewielki podjazd pod oczyszczalnie tuż przed metą. Oprócz niej łyknąłem tam też jednego pasożyta co wiózł się za mną przez poprzednie 5 km, a potem wyprzedził. Na podjeździe jednak kompletnie spuchł, a na płaskim na pewno bym go nie doszedł.

Podsumowując jak dla mnie była to najgorsza trasa Mazovii jaką jechałem. Nudna, z mnóstwem piachu. Do tego w opisie organizotor wprowadził ludzi w błąd bo ewidentnie informował, że piachu jest mało.
Na osłodę pozostaje niezły wynik 142/512 w M2 i 32/95 w kategorii. Strata do zwycięzcy - Pawła Baranka 20 minut więc rating 85% i awans do 2 sektora.

Mazovia MTB Chorzele

Niedziela, 17 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Z Warszawy wyjeżdżamy o 7:30. Podróż przyjemna, aczkolkiek pogoda nie nastraja optymistycznie. Zamiast zapowiadanego słońca tylko 9 stopni i kropi przez większośc czasu. Na miesjce docieramy chwilę przed 10, więc bezstresowo i spokojnie zbieramy się do startu. Dzisiaj mam zamiar jechac na 2 bidony (izotonik + woda) dodatkowo zakupiłem jeszcze żel i wziąłem kilka suszonych moreli.
30 minut ptzed startem pogoda się poprawia i wychodzi słońce.
Plan, aby wejśc do sektora na początku oczywiście bierze w łeb i wchodzę znowu jako jeden z ostanich. Ale tutaj nie ma to za bardzo znaczenia bo na początku ma byc 4 km asfaltu. Po starcie staram się jak najszybciej przebic do przodu bo podejrzewam, że grupa może się podzielic. I faktycznie już po kilometrze około 25% osób odpada. Tempo umiarkowane - około 40 km/h, ale przeszkadza wiatr. Trzymam się narazie z tyłu grupy. Po 2 km niewielki podjazd na asfalcie. Przesuwam się szybko do przodu i kolejny dobry ruch bo znowu sporo osób zostaje. Do rozjazdu z FIT, który tym razem jest już po kilku km nic się nie dzieje czuc jednak, że dośc mocno wieje. Zaraz potem wjeżdżamy do lasu pierwsze dwa podjazdy, oba w 100% do podjechanie bez większych problemów. Niestety, niektórzy już na początku trasy wolą spacerowac i momentalnie tarasują cały przejazd. Wbiegam, żeby przejśc tych maruderów, jednak ci co przed nimi wjeżdzali momentalnie uciekają. Dalej odcinek na polach. Sporo piachu, znacznie więcej niż w Otwocku, do tego mocno wieje. Jadę tu właściwie sam i tracę dużo sił. Co jakiś czas mijają mnie 3-4 osoby. Próbuje utrzymac się na kole, ale niezbyt mi to wychodzi i po jakimś czasie odjeżdżają. Inna sprawa, że jade zwykle w za dużej odległości za poprzedzającym zawodnikiem i zbieram na siebie sporo wiatru. Jednak jest dużo piachu i niektórym mocno rzuca rowerami. Kilkanaście km później widzę jak przede mną jednego gościa co chwilę ostro rzuca na piachu, mimo to drugi zaraz za jedzie bardzo blisko. Nagle obaj wpadają na siebie i lecą razem przez kiery. Na szczęście miękko było.
Około 15 km zaczyna się zapowiadany przez orga interwałowy fragment. I faktycznie przez następnę jakieś 20 km cały czas góra dół. Różne podłoże, szybkie zjazdy, na wielu z nich prędkości powyżej 40 km/h. Super odcinek. Niestety prawdopodobnie na jednym z nich gubie cały bidon z wodą. Spostrzegłem się jednak dopiero w okolicach 1 bufetu kiedy chciałem popic żel, który otworzyłem po kilkuminutowej walce z pazłotkiem. Oczywiście po zakupie zapomniałem je zerwac. Ostatecznie po kilku nieskutecznych próbach otwarcia paznokciem i wyduszania na chama postanowiłem zrbic dziurę za pomocą patyka. Jadąc urwałem kawałek gałęzi i potem trzymając żel w zębach, w jedej ręce patyk, a w drugiej kierę, jakoś dziada odpieczętowałem. Postanowiłem tym razem pilnowac jedzenie i picia za wszelką cenę. Wodę wziąłem na 1 bufecie, do tego jadłem suszone morele. Plan w miarę się udał i większych kryzysów na całej trasie nie miałem.
Kolejne km to dalej interwały, na podjazdach odrobiłem tutaj trochę pozycji. Wszystkie górki wjechałem chociaż niektóre z małej tarczy z przodu bo strome były. Jedak kiedy zobaczyłem Górę Dębową to tylko przez chwilę pomyślałem, że da się ją podjechac. Nie wiem czy komuś się udało, ale w zasięgu mojego wzroku wszyscy schodzili jeszcze przez jej początkiem:) Ja podjechałem ile się da wyprzedzając przy okazji z pięc osób, a potem rozpocząłem stromy marsz w górę. Spacer to na pewno nie był bo pulsometr pokazywał ponad 180 udderzeń.
Na drugim bufecie w okolicach 40 km wziąłem powerade, którego opróżniłem prawie całego w ciągu minuty i jeszcze jeden żel, po który musiałem się zatrzymac na chwilę bo dziewczyna nie zdązyła wyciągnąc i musiała mi go rzucic. Na szczęście złapałem, ale straciłem przez to grupę, którą ciągnąłem przez jakiś czas na płytach betonowych. Wogle zauważyłem, że większośc osób sępi tylko na czyjeś koło i nikomu się nie chce współpracowac. Po rozjeździe na Giga skończył się interwał i zaczęły znowu odkryte tereny na szybkich szutrach i asfaltach. Niestety miałem dzisiaj sporego pecha do jazdy po nich bo praktycznie przez cały wyścig jak wjeżdżałem na taki odcinek to nie było w moim zasięgu żadnej grupy i sam musiałem walczyc z wiatrem. Żel wzięty na 2 bufecie okazał się również zamknięty więc olałem już odpieczętowywanie i zamiest tego na 10km przed metą wziąłem jeszcze 1 powerada. Po połączeniu z FIT jeszcze 2 większe górki, sporo piachu i trochę głębokiego błota, które przejechałem, ale prawie złapał mnie skurcz w łydkę. Ostatnie 4 km to asfalt do mety. Ścignąłem na nim jeszcze 2 osoby. Probowałem ich namówic żebyśmy doszli jeszcze jednego jakieś 150 przed nami, ale nie dali rady utrzymac koła więc mi też się ostatecznie nie udało i na metę wpadłem sam po 2 godzinach i 41 minutach.
Fiinish © wojekk

Miejsce 129/481 i 33/93 w M2. Wynik ok, szczególnie w kategorii rating ponad 84% także blisko celu. Jednak przez cały wyścig mimo, ze nie miałem większego kryzysu czułem trochę brak mocy. Podejrzewam, że może to byc w dużej mierze kwestia przeziębienia które mnie trzymało ponad tydzień i dzisiaj jeszcze nie raz kaszlałem na trasie. Cel jednak znowu nie wykonany więc pełnego zadowolenia nie ma.

Mazovia MTB - Otwock

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Co prawda sezon w tegorocznej Mazovii zainaugórowałem juz dwa tygodnie temu w Mrozach, ale pierwszego wiosennego startu już się nie mogłem doczekać. Nie mogło mi go nawet zepsuć przeziębienie, które niestety przyplątało się w połowie tygodnia i nie chciało odpuścić.
Do Otwocka jedziemy wcześnie, tym razem w nieco większym składzie bo namówiliśmy Jarka. Asia niestety chora więc podobnie jak w Mrozach będzie szalała z aparatem. Na miejscu jesteśmy około 9.40, a główny parking już zajęty i kierują nas w boczne uliczki. Znajduje na szczęście fajne miejsce tuz obok stadionu. Kolejka do biura zawodów już duża i zanosi się na opóźnienie. Ostatecznie start przesunięty o 20 minut. Na miejscu prawie 1700 osób! Do tego, śmigłowiec, dużo osób towarzyszących, bardzo fajna atmosfera. Jedziemy z Jarkiem na krótka rozgrzewkę, ale zrobiliśmy ponad 5 km i wróciliśmy bo bez sensu tak jeździć jak nie wiadomo do końca kiedy start. Okazuje się też, że w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął Jarka bidon, więc oddaje mu swój.
Początkowo zakładałem, żeby zmieścić się w pierwszej 100, ale wobec tylu osób wiem, że to niemożliwe więc plan jest taki, aby pojechać ratingowo lepiej niż w tamtym roku.
O 11.10 idę do sektora, a tu zonk nie mogę wejść bo nie ma miejsca! W sektorze stoi ponad 200 osób, a niektórzy obok. Staję gdzieś przy taśmie tak że rower jest poza sektorem, a jak w środku. Potem koło mnie zmieściła się jeszcze jedna osoba:)
Start i odrazu spory tłok. Wiem, że na asfalcie muszę wyprzedzać ile tylko się da po potem będzie masakra. Z końcówki przesuwam się mniej więcej do połowy sektora. Po 1.5 km wjazd do lasu, nad nami lata śmigłowiec przodu i z tyłu niekończący się sznur ludzi. Dalej wyprzedzam, gdzie się da często piachem i lasem, troche sił to kosztuje, ale problemów większych nie ma. Po kilku km zaczynają się małe błotka. Pierwsza większa kałuża i przedemną wszyscy jadą tak żeby tylko nie zabrudzić roweru. Atakuje więc środkiem. Głęboka nie była kilkanaście cm:), ale 10 pozycji do przodu, jakiś czas dalej już cała główna droga w błocie. Po lewej i po prawej dwie wąskie ścieżki, a na nich kilkadziesiąt osób idzie spacerkiem w kolejce żeby przypadkiem nie zamoczyć butów. Nagle cała droga wolna więc nawet się nie zastanawiam i pruje środkiem. Zanużenie około 1/3 koła, kilkadziesiąt metrów i około 40-50 osób wyprzedzonych:) Jedzie mi się nieźle mimo, że dokucza trochę katar, pilnuje picia bo założyłem sobie, że mam łyknąć na trasie 2 bidony. Na 16 km 1 bufet. Niestety nie ma na nim ani powerada ani żeli. Biorę więc tylko łyka wody i batona. Czyli znowu jestem w dupie tym razem przez brak drugiego bidonu bo mam już mniej niż pół. Zaczymam więc szamać batona. W miarę prosta droga więc odrazu pół. Mieliłem go chyba ze 3 minuty zanim połknąłem, po chwili drugie pół. Nie popijam bo izotonik też słodki. Kilka razy mocniej przyspieszam i wyprzedzam kolejne osoby. Niestety w okolicach 23 km zaczyna mnie boleć żołądek, tym bardziej im mocniej jadę. Czuję, że pomogła by woda niestety do bufetu jeszcze kilka km. Akurat też w okolicach 20 km zaczyna się bardzo ciekawy fragment trasy. Cały czas praktycznie góra dół, po wydmach, dużo korzeni, zmienna nawierzchnia, bardzo fajne tereny. Wszystkie podjazdy wjechałem, ale nie czuję się mocny, nie wyprzedzam tak jak zwykle, a wręcz na płaskim kilka osób co jakiś czas mnie wyprzedza. Puls spada poniżej 175, a wczesniej cały czas około 180. Wiem, że dobrego wyniku dzisiaj nie będzie, ale nie bardzo mam co zrobić. Na Łysą Górę w tym roku też w kolejce, powoli, ale szybciej i za bardzo nie mogłem. Przynajmniej zjazd tym razem bez problemów. Na 30 km drugi bufet, biorę powerada do kieszonki bo w bidonie już prawie pusto i do tego jeszcze wodę. Wodę wypijam prawie całą, a power wypada na pierwszych korzeniach nawet nieruszony. Żołądek dalej boli, ale jakby coraz mniej. Nagle na jakieś 10 km przed metą czuję, że już jest ok. Wraca moc, przyspieszam i zaczynam odrabiać trochę straconych pozycji. Znowu pojawia się trochę górek, teraz już bez problemu wyprzedzam na podjazdach. Na płaskim też dochodzę kolejnych zawodników. 3 km przed metą jadę 3 w 3 osobowej grupce. Wąski, szybki singielek między drzewami, nagle kończy się i przechodzi w niewielki piach. Pierwszy zawodnik panikuje i zaciska klamki w efekcie drugi, który siedzi mu blisko na kole robi OTB i ląduje na nim. Na szczęście udało mi się ich ominąć bo jechałem z metr za tym 2. Dlatego właśnie nie lubie jeździć na kole w takich warunkach. Ludzie są niebliczalni, wydaje się, że 2/3 sektor powinien już mieć trochę techniki, a tu zonk. Ostanie 2 km dochodzę jeszcze 2 osoby. Jednego wyprzedzam zaraz na początku stadionu drugiego na łuku przed metą.
Odpoczywam dłuższą chwilę bo nieźle się ujechałem. Asia przynosi mi ciasto, ale nie jestem w stanie patrzec na słodkie, żołądek dalej ściśnięty. Pije sporo wody, jem makaron (całkiem niezły. Nawet był al-dente:) i po 20 minutach wylegiwania się na słońcu już lepiej.
Szkoda, że kryzys nie przeszedł z 5 km wcześniej bo na pewno jeszcze kilka minut bym urwał.
Miejsce 193/864 Open i 52/203 w M2. Oczywiście nie jestem zadowolony. Przeziębienie i żołądek jednak zrobiły swoje. Rating gorszy niż rok temu,więc plan też niewykonany. Odkuję się w Chorzelach:)

Mazovia MTB - Mrozy

Niedziela, 20 marca 2011 · Komentarze(0)
Przyszedł czas na pierwszy start w tym roku. Wahałem się czy jechać bo pogoda nie zachęcała, ale ostatecznie się wybrałem. Dojazd bardzo sprawny, wyjechaliśmy oczywiście trochę później niż zwykle, ale po godzinie jazdy byliśmy na miejscu.
Start miał być treningowy i trochę eksperymentalny, ale cele oczywiściebyły:
1. Pierwsza setka open
2. Rating do zwycięzcy powyżej 80%
Oczywiście przy założeniu braku awarii na trasie.
Głównym problem miałem z ubiorem bo nie mam za bardzo odzieży zimowej i muszę kombinować. Przed startem termometr w samochodzie pokazywał 1 st. Ostatecznie zdecydowałem się na dwie koszulki na to cienki polar i jeszcze jedną koszulkę. I okazało się to bardzo dobrym wyborem bo w kurtce z windstoperem, którą też rozważałem bym się ugotował. Wiedziałem tylko, że zmarznę w stopy, ale dystans dość krótki więc się za bardzo nie przejmowałem.
Przed samym startem jeszcze do biura zawodów opłacić start i odebrać numer. Załatwienie formalności zajęło mi jakieś 30 sekund. Potem chwila rozgrzewkowej jazdy i do 10 sektora. Nie startowałem w poprzednich edycjach więc przysługuje mi 10:)
Plan od początku prosty, wykorzystać prawie 3 km odcinek asfaltu do przeskoczenia jak największej ilości osób bo potem w lesie ciężko będzie się przebijać przez tłum. Odstępy między sektorami tylko 30 sekund więc o 10.05 starujemy. Od razu narzucam duże tempo, niestety stałem z tyłu i nie ma komu złapać koła więc większość czasu jadę sam 45-50 km/h. Puls 190 więc nie ma tragedii i do końca asfaltu wyprzedzam większość zawodników tak na oko z sektorów 8-10. Po wjeździe do lasu tempo gwałtownie spada, błota nie ma ale podłoże jest mocno nasiąknięte i ciężkie, przysysa. Wyprzedzam kolejnych zawodników ze znaczną różnicą prędkości, czasem niestety muszę to robić mocno niekorzystnym torem jazdy np zbierając na głowę sporo gałęzi albo jadąc po piachu lub błocie. A propos gałęzi to jeszcze w życiu nie zebrałem tylu na kask, co kilka minut coś się trafiało.

Do rozjozdu na MEGA/FIT niewiele się dzieje, trochę szutrów, trochę błotka czasami jakiś singiel lub niewielki podjazd.
Jedzie mi się dobrze równym tempem, jedyny problem mam z piciem bo izotonik w bidonie jest bardzo zimny i ledwo przechodzi mi przez gardło. Do pierwszego bufetu robię więc dwa łyki i postaniawiam tam złapać coś do picia. Niestety mieli tylko zimną wodę lub batony. Łapie więc butelkę i zmuszam się do wypicia 2 łyków. Trasa w międzyczasie robi się ciekawsza, co chwilę jest zmiana nawierzchni, korzenie, lekkie podjazdy, jazda po trawie i dołach jakoś mi się to wszytko wczoraj podobało. Niestety ze dwa razy musiałem też zeskoczyć na jakimś małym błotku bo ludzie się bali jechać i zaraz się tworzył korek. Około 15 km przy wyprzedzaniu najeżdzam dwoma kołami na częściowo rozbitą butelkę. Słyszę trzask szkła pod kołami, na szczęście jakimś cudem nie łapie gumy chociaż przez następne 3 km ciąglę zerkam na tylne koło czy przypadkiem nie jadę już na flaku. Po 20 km zaczynają się nieco większe górki, są już rozjeżdżone przez pierwsze sektory więc trochę męczą. Chyba na 22 km bardzo stroma ścianka przed którą ostrzegali na starcie, raczej niewielu to podjechało. Początkowo już stromo, a na końcu jeszcze bardziej oczywiście gdy dojechałem do podjazdu to ujrzałem całą procesję wprowadzających całą szerokością więc nawet się nie męczyłem i po kilkudziesięciu metrach grzecznie dołączyłem:) Tempo wprowadzania niektórych jednak było takie, że przebiegłem obok i z 5 osób wyprzedziłem. Potem chyba z tej górki był szybki zjazd wąskim singlem z ostrym zakrętem w prawo i tu przy nieuwadze można było wylądować na drzewie. Mniej więcej od tych górek zaczynam też lekko czuć ból w plecach, coś czego nie miałem w poprzednim sezonie. Po części może to też kwestia trochę siłowej jazdy bo podłoże jednak cały czas lekko błotniste i przysysa. Co do jazdy to mimio, że nadal prawie nic nie piję cały czas trzymam podobne tempo. Tętno około 180. Niestety nie ma nikogo do współpracy i cały czas jadę sam doganiając kolejne sektory. Grupki już coraz mniejsze i przerwy też coraz większe. Raz tylko wyprzedza mnie chyba ktoś z czuba po awarii, ale na koło łapie się tylko na chwilę bo utykam za kimś i potem już nie jestem w stanie dogonić. Na drugim bufecie tym razem wołam o coś ciepłego do picia i dostaje herbatkę i przy okazji 2 batony:) biorę pare łyków, a batony do kieszonki. Ostanie kilometry to samotna jazda co kilka minut kogoś mijam, ale momentami nie widzę nikogo z przodu. Ktoś próbuje utrzymać się na kole, ale po kilkuset metrach odpada na podjeździe. Dowiaduje się, że wyprzedzam 3 sektor więc nie jest źle bo 4 minuty w zapasie. Mogło by być jednak lepiej gdyby było kogo gonić. Kilometr przed metą widzę Asię z aparatem.

Końcówka już szybko, ale bez żadnych szaleństw bo przede mną nikogo, a następny 200 metrów za mną.
Na mecie okazuje się, że w biurze zawodów coś popieprzyli i mam taki sam numer co jakaś babka z FIT. Moja reklamacja jednak szybko została uznana i ostatecznie zmierzyli mi czas 1:51:16 co dało miejce 69/210 w open i 26/54 w M2. Do pierwszego 20 minut w plecy więc plan wykonany:)
Oczywiście zamarzły mi stopy, ale rozgrzałem je bardzo dobrą grochówką:)
Potem jeszcze pochlapałem rower myjką - bez kolejki i do domu.
Po drodze widzieliśmy ludzi wracających rowerami do Warszawy. Szacunek.

Mazovia MTB - Epilog Łomianki

Niedziela, 3 października 2010 · Komentarze(0)
Tragedia i męka. Takie słowa nasuwają mi się na wspomnienie tego żenującego w moim wykonaniu występu. Oczywiście ponieważ prawie od póltora miesiąca nawet nie zbliżyłem się do roweru nie oczekiwałem dzisiaj niesamowitych wyczynów jednak to, co przeżywałem na trasie w KPN to był szok.
Do łomianek jadę sam, przyjeżdżam z dużym zapasem czasowym około 10. Pogoda piękna, słońce i dość ciepło, ale trochę wieje więc decyduje się jechać w calości na długo. Po przebiórce wsiadłem na rower żeby trochę się rozgrzać i odrazu pojawił się pierwszy znak, że dobrze nie będzie - lekko boli mnie tyłek po wczorajszych 6 km. Ale nic to ruszam do sektora. Dzisiaj 1,2 i 3 są połączone więc mam okazję jechać z czołówką:) Przed startem trochę pogaduszek z zawodnikem czekającym obok i o 11.10 ruszamy. Postanowiłem początek pojechać normalnie, mocno żeby zyskać trochę czasu nad dalszymi sektorami. Po asfalcie wielkich szaleństw nie było tempo około 40 kmh potem przez las kilka km 30 kmh. Cały czas jednak spadam, aż ląduje w pewnym momencie właściwie na końcu sektora za dziewczyną i jadącym jej na kole gościem. Trzymam się z nimi gdzieś do 6-7 km, tempo wcale nie jakieś wielkie, gdybym był w jakiejkolwiek formie, ale pulsometr nieubłaganie pokazuje co innego. 195,196,197 - o właśnie pobiłem swój datychczas znany hr max:) oczywiście jeszcze kilkaset metrów takiej jazdy i odpadam. Początek więc zdecydowanie za mocny. Teraz już czekam kiedy zaczną dochodzić mnie grupki z sektorów 4-6 bo też startowały razem. Pierwsze pojawiaja się już po chwili, co kilkaset metrów wyprzedzają mnie 2,3 osoby. Trasa narazie może być, chociaż płasko to sporo singli i wszystko w lesie.

W pewnym momencie gdzieś około 10 km błotko i przejście przez prowizoryczną kładkę. Tworzy się mały koreczek, puls mam dalej bardzo wysoki pod 190 więc bardzo mi się na tej przeprawie nie spieszy. Na 15 km w okolicach Palmir bufet. Mimo tego że mam tylko jeden bidon to nie biorę nic bo nie mieli izotonika. Coś tam gość powiedział że na drugim bufecie będzie ja na początku zrozumiałem, że w drugim namiocie i zanim przetrawiłem to już byłem w dupie. Wracać mie się nie chciało, a całą pewnością powinienem. Za chwię rozjazd na fit. Już jedzie mi się źle, wiem że dalej będzie męka i przez chwilę nawet zastanawiam się czy nie zjechać!, ale w końcu nie po to tu przyjechałem. Oczywiście dalej systematycznie tracę pozycję, zaczynają się małe wydmy i zaraz potem Ćwikowa Góra, podjeżdża mi się jeszcze dobrze zbliżam się wyraźnie do jadących przedemną niektórych wyprzedzam. Na Ćwikowej niestety raz muszę zejść bo nagle dwie osoby przedemną z niewyjaśnionych przyczyn stają tarasując całą drogę. Przy okazji obserwuję jakie niektórzy mają wielkie problemy z pokonaniem najmniejszych wzniesień mieląc z trudem na żółwiku to co jest normalnie do podjechania na blacie. No ale oni i tak mi zaraz na płaskim odjeżdżają więc przestaję się już w pewnym momencie nawet wkurzać na to że się zatrzymują w połowie mikro podjazdu.

Pagórki kończą się zaraz za Roztoką, zaczyna się za to coraz więcej korzeni, które cały czas wybijają mnie z rytmu. Opony mam napompowane za mocno bo, aż 3 bary. Poza tym od 25 km zupełmnie mnie odcina i ledwo jadę, dupa mi odpada od korzeni i tylko patrze na licznik na wolno upływające km. Wyprzedza mnie już chyba z 17 sektorów, w tym zawodnicy jak np: gość jadący z rozpietą kurtką, dwóch conajmniej stukilowych facetów, albo koleś jadący na oko z 5 kilogramowym plecakiem. Coraz więcej odcinków jadę na środkowej tarczy z przodu bo na blacie zwyczajnie nie daje rady nawet na płaskim, duża w tym zasługa korzeni. W końcu docieram na drugi bufet, na szczęście pojawił się gdzieś na 36 km, a myslałem że będzie 10 km później. No i pierwszy raz w moich startach zatrzymuje się biorę 2 powerady i przelewam do bidonów, a połowę jednego wypijam. Spędzam tam spokojnie z 2 minuty. Przy okazji zjadam jeszcze batonika. Od tego momentu trasa już beznadziejna. Na początku asfalt, myślałem nawet że na chwilę odżyłem i łapię się na koło jakimś szybciej jadącym, niestety moja forma jest tragiczna. Mimo że jest pod wiatr to nie jestem w stanie jechać na kole nawet 25 kmh bo prawie mam skurcze. Po asfalcie zaczyna się jakaś dziurawa droga, ledwo jadę klnąc pod nosem, po kilometrze nie wytrzymuje i zatrzymuję się żeby spóścić trochę powietrza z kół bo czuje, że dupa mi chyba zaraz odpadnie. Trochę pomaga i jakoś telepie się do końca tego odcinka. Potem znowu asfalt, i znowu jadę chwilę za kimś po czym odpadam, a dalej kolejne 2 km dziurawej drogi. Dogania mnie jakiś zawodnik z hp i tak sobie jedziemy narzekając na te dziury po czym tradycyjnie zostaje w tyle i turlam się do mety. Końcówka jeszcze trochę w lesie po dość fajnym singlu i ostatki po asfalcie. O jakimś finishu nie ma mowy. Wjeżdżam na metę, totalnie ujechany, jeszcze mi nawet brawo biją chociaż nie wiem za co. Na żadnym maratonie się tak nie zmęczyłem.
Nie spodziewałem się że będzie aż taka różnica w formie.
Wynik oczywiście tragiczny. 2:41, miejsce 190/234, do pierwszego prawie 50 minut, a to i tak dało by mi o dziwo 6 sektor. Na szczęście w epilogu można było tylko sektor zyskać więc na przyszły sezon zostaje w 3.

Mazovia MTB - Skarżysko

Niedziela, 25 lipca 2010 · Komentarze(0)
Ostatni raz startowałem w Piasecznie dwa miesięce temu więc zdycydowłem że Skarżysko jadę bez względu na pogodę, która zapowiadała się na deszczową, ale ostatecznie była jak dla mnie idealna. Pochmurno, 18 stopni zaczęło padać właściwie jak już się zbieraliśmy.
Do Skarżyska wyruszamy późno bo dopiero o 8.30, planowałem że zajedziemy jakieś 40 minut przed czasem i spokojnie zdąże się jeszcze troszkę rozgrzać, jednak w samym Skarżysku przez objazd i remonty tracimy sporo czasu i w efekcie jesteśmy o 10.45. Szybka przebiórka i w sektorze jestem 5 minut przed startem oczywiście ostatni. Pięknie. Dobrze, że niczego nie zapomniałem, ale nie zdążyłem sie niestety wysikać. Start punktualnie, jak zwykle szybko po płaskim po chwili dość stromy podjazd po bruku i tu już przesuwam się mniej więcej do połowy sektora. Dalej do lasu i szybki zjazd asfaltem wzdłuż drogi i przejazd estakadą na drugą stronę. Tu już zaczynają tworzyć się grupki. Przez pierwsze 10 minut nie działa mi pulsometr, bawie się nim kilka razy, aż w końcu posłusznie reaguje i dalej już bez problemów działa. Kolejne kilometry trasy to głównie szerokie szutrówki, z długimi, ale niezbyt stromymi podjazdami i zjazdami. Tu stawka juz mocno rozciągnięta. Jadę w jednej z grupek, poznaje zawodników z mojego sektora, co jakiś czas się mijamy i wyprzedzamy słabszych. Dobrz mi się jedzie, czuję że mógłbm troszkę szybciej, ale posatanawiam nie szarżować na początku bo jeszcze ponad 50 km do mety. Około 10 km rozjazd Mega/Fit i wjeżdżamy w las. Tu wąskie ścieżki trochę błota, miejscami koleiny, wszystko jednak przejezdne. Niestety opony spisują się dużo gorzej niż w Piasecznie i tańczą na błocie, po części to na pewno wina wyższego ciśnienie (lekko ponad 3 bary) i tego że się już trochę starły. Raz muszę na chwilę zsiąść bo 2 osoby przedemną się zatrzymują i tu pojawia się problem który wystąpi później jeszcze kilka razy - bloki zaklejają się błotem i przez kilka minut nie mogę się wpiąć. Do tego coraz bardziej chce mi się lać. Około 15 km mijamy gościa który sika w lesie już wiem, że mnie to też czeka. W międzyczasie około 17 km bufet, łapie powerade i żel, jedno i drugie do kieszonki. Kilka minut póżniej staje i idę zrobić swoje, przy okazji wysysam też w spokoju żel złapany na bufecie. Tracę jakieś półtorej minuty, i około 10 pozycji, grupka z którą jechałem przez ostanie 10 km znika mi z oczu. No nic trzeba ich gonić wszak zostało jescze ponad 40 km. Następne kilometry dość ciekawe, trochę po lesie, trochę na skraju singlami odrabiam tu 3-4 pozycje, do tego co jakiś czas pojawiąją sie osoby zmieniające dętki oraz kibice na trasie. Dalej bardzo szybki zjazd szutrówką gdzie bez specjalnego kręcenia osiągam 62 km/h. Około 30 km długi odcinek brukowany z długimi zjazdami i podajzadami. Strasznie tu telepie i trochę drętwieją mi dłonie, bruk ciągnie się przez kilka km, przed sobą widzę dużą grupę - to część osób które mnie wyprzedziły na pit stopie i ci z którymi jechałem wcześniej. Dochodzę ich na podjeździe, niestety na zjeździe robie błąd bo postawnawiam odpocząć i pozwalam im odjechać z przekonaniem, że i tak ich dojdę, niestety bardzo się pomyliłem bo dalej był bardziej płaski odcinek i przed końcem brukowanego koszmaru już ich właściwie nie widzę, jadę sam wyprzedziłem jedynie pojedyńcze osoby które odpadły. Drugi bufet około 38 km, znowu biorę powerade i żel. Zaczynają się też bardzo szybkie zjazdy (ponad 50 km/h) po małych kamieniach, oraz pełno ludzi zmieniających dętki. Kolejne km to leśny odcinek w stylu XC z krótkimi zjazdami i podjazdami w wąwozach, akurat tam doganiam 2 zawodników jednego wyprzedzam, a drugiego niestety nie ma gdzie. Dwa pierwsze wąwozy przejeżdzam spokojnie chociaż koleś przedemną ewidentnie mnie zwalnia, niestety na 3 najbardziej stromym zdecydowanie za wolno zjeżdża przez co nie ma odpowiedniej prędkości i schodzi już w połowie. Ja wymijam go i jeszcze walcze kilka metrów, ale tuż przed końcem padam na bok nie dając rady się wypiąć. Kolejne kilometry w lesie to masakra w moim wykonaniu, odcinek błotny z koleinami, mokrym piachem, kałużami. Jadę go jak łamaga, co chwilę popełniając jakieś błędy, w dużej części przez to że praktycznie cały czas nie mogę się wpiąć. Jak już mi się udaje to trzeba za chwilę znowu na chwilę zejść i zabawa zaczyna się od nowa. Tracę kilka pozycji i sporo nerwów. Wyprzedzam tu jednak zawodnika z airbike z którym jechałem na początku. Dalej już raczej twardo, szutry i asfalt, i jeszcze zaskakujący trzeci bufet i podjazd bo betonowej trelince. Końcówka trasy to najpierw leśny odcinek po koleinach, jadę z dwoma zawodnikami z którymi miałem nadzieje zawalczyć na finiszu niestety na zakręcie jadę za szeroko w efekcie czego ląduje poza trasą w dziurze z kamieniami z której rower muszę wyprowadzić bo wyjechać się nie da. Przeciwnicy momentalnie mi odjeżają i ostatnie jakieś 4 km po asfalcie pokonuje już sam. Jedynnym urozmaiceniem nudnej dla mnie końcówki są ludzie kibucujący na trasie. Na stadion wjeżdżam po 2 godzinach 47 minutach i 48 sekundach.
Wynik 133/400 open Mega, 43 w kategorii.

Na mecie ogólnie jestem lekko rozczarowany pomijając błędy techniczne i trochę sprzętowe to na następny maroton muszę koniecznie przyjechać minimum godzinę przed startem. Dyspozycja ogólnie dobra, jechało mi się dobrze, dzięki żelom nie złapał mnie głód jak w Piasecznie. Pozatym poza krótkimi odcinkami na fatalnym dla mnie odcinku między 45 a 50 km reszta maratonu z blatu. Trasa bardzo fajna, i urozmaicona niby niecałe 150 km od Warszawy, a różnica ogromna.