Wpisy archiwalne w kategorii

W towarzystwie

Dystans całkowity:2848.46 km (w terenie 1508.00 km; 52.94%)
Czas w ruchu:144:20
Średnia prędkość:19.66 km/h
Maksymalna prędkość:63.19 km/h
Suma podjazdów:10053 m
Maks. tętno maksymalne:201 (102 %)
Maks. tętno średnie:182 (92 %)
Suma kalorii:72839 kcal
Liczba aktywności:69
Średnio na aktywność:41.28 km i 2h 07m
Więcej statystyk

Mazovia MTB - Otwock

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Co prawda sezon w tegorocznej Mazovii zainaugórowałem juz dwa tygodnie temu w Mrozach, ale pierwszego wiosennego startu już się nie mogłem doczekać. Nie mogło mi go nawet zepsuć przeziębienie, które niestety przyplątało się w połowie tygodnia i nie chciało odpuścić.
Do Otwocka jedziemy wcześnie, tym razem w nieco większym składzie bo namówiliśmy Jarka. Asia niestety chora więc podobnie jak w Mrozach będzie szalała z aparatem. Na miejscu jesteśmy około 9.40, a główny parking już zajęty i kierują nas w boczne uliczki. Znajduje na szczęście fajne miejsce tuz obok stadionu. Kolejka do biura zawodów już duża i zanosi się na opóźnienie. Ostatecznie start przesunięty o 20 minut. Na miejscu prawie 1700 osób! Do tego, śmigłowiec, dużo osób towarzyszących, bardzo fajna atmosfera. Jedziemy z Jarkiem na krótka rozgrzewkę, ale zrobiliśmy ponad 5 km i wróciliśmy bo bez sensu tak jeździć jak nie wiadomo do końca kiedy start. Okazuje się też, że w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął Jarka bidon, więc oddaje mu swój.
Początkowo zakładałem, żeby zmieścić się w pierwszej 100, ale wobec tylu osób wiem, że to niemożliwe więc plan jest taki, aby pojechać ratingowo lepiej niż w tamtym roku.
O 11.10 idę do sektora, a tu zonk nie mogę wejść bo nie ma miejsca! W sektorze stoi ponad 200 osób, a niektórzy obok. Staję gdzieś przy taśmie tak że rower jest poza sektorem, a jak w środku. Potem koło mnie zmieściła się jeszcze jedna osoba:)
Start i odrazu spory tłok. Wiem, że na asfalcie muszę wyprzedzać ile tylko się da po potem będzie masakra. Z końcówki przesuwam się mniej więcej do połowy sektora. Po 1.5 km wjazd do lasu, nad nami lata śmigłowiec przodu i z tyłu niekończący się sznur ludzi. Dalej wyprzedzam, gdzie się da często piachem i lasem, troche sił to kosztuje, ale problemów większych nie ma. Po kilku km zaczynają się małe błotka. Pierwsza większa kałuża i przedemną wszyscy jadą tak żeby tylko nie zabrudzić roweru. Atakuje więc środkiem. Głęboka nie była kilkanaście cm:), ale 10 pozycji do przodu, jakiś czas dalej już cała główna droga w błocie. Po lewej i po prawej dwie wąskie ścieżki, a na nich kilkadziesiąt osób idzie spacerkiem w kolejce żeby przypadkiem nie zamoczyć butów. Nagle cała droga wolna więc nawet się nie zastanawiam i pruje środkiem. Zanużenie około 1/3 koła, kilkadziesiąt metrów i około 40-50 osób wyprzedzonych:) Jedzie mi się nieźle mimo, że dokucza trochę katar, pilnuje picia bo założyłem sobie, że mam łyknąć na trasie 2 bidony. Na 16 km 1 bufet. Niestety nie ma na nim ani powerada ani żeli. Biorę więc tylko łyka wody i batona. Czyli znowu jestem w dupie tym razem przez brak drugiego bidonu bo mam już mniej niż pół. Zaczymam więc szamać batona. W miarę prosta droga więc odrazu pół. Mieliłem go chyba ze 3 minuty zanim połknąłem, po chwili drugie pół. Nie popijam bo izotonik też słodki. Kilka razy mocniej przyspieszam i wyprzedzam kolejne osoby. Niestety w okolicach 23 km zaczyna mnie boleć żołądek, tym bardziej im mocniej jadę. Czuję, że pomogła by woda niestety do bufetu jeszcze kilka km. Akurat też w okolicach 20 km zaczyna się bardzo ciekawy fragment trasy. Cały czas praktycznie góra dół, po wydmach, dużo korzeni, zmienna nawierzchnia, bardzo fajne tereny. Wszystkie podjazdy wjechałem, ale nie czuję się mocny, nie wyprzedzam tak jak zwykle, a wręcz na płaskim kilka osób co jakiś czas mnie wyprzedza. Puls spada poniżej 175, a wczesniej cały czas około 180. Wiem, że dobrego wyniku dzisiaj nie będzie, ale nie bardzo mam co zrobić. Na Łysą Górę w tym roku też w kolejce, powoli, ale szybciej i za bardzo nie mogłem. Przynajmniej zjazd tym razem bez problemów. Na 30 km drugi bufet, biorę powerada do kieszonki bo w bidonie już prawie pusto i do tego jeszcze wodę. Wodę wypijam prawie całą, a power wypada na pierwszych korzeniach nawet nieruszony. Żołądek dalej boli, ale jakby coraz mniej. Nagle na jakieś 10 km przed metą czuję, że już jest ok. Wraca moc, przyspieszam i zaczynam odrabiać trochę straconych pozycji. Znowu pojawia się trochę górek, teraz już bez problemu wyprzedzam na podjazdach. Na płaskim też dochodzę kolejnych zawodników. 3 km przed metą jadę 3 w 3 osobowej grupce. Wąski, szybki singielek między drzewami, nagle kończy się i przechodzi w niewielki piach. Pierwszy zawodnik panikuje i zaciska klamki w efekcie drugi, który siedzi mu blisko na kole robi OTB i ląduje na nim. Na szczęście udało mi się ich ominąć bo jechałem z metr za tym 2. Dlatego właśnie nie lubie jeździć na kole w takich warunkach. Ludzie są niebliczalni, wydaje się, że 2/3 sektor powinien już mieć trochę techniki, a tu zonk. Ostanie 2 km dochodzę jeszcze 2 osoby. Jednego wyprzedzam zaraz na początku stadionu drugiego na łuku przed metą.
Odpoczywam dłuższą chwilę bo nieźle się ujechałem. Asia przynosi mi ciasto, ale nie jestem w stanie patrzec na słodkie, żołądek dalej ściśnięty. Pije sporo wody, jem makaron (całkiem niezły. Nawet był al-dente:) i po 20 minutach wylegiwania się na słońcu już lepiej.
Szkoda, że kryzys nie przeszedł z 5 km wcześniej bo na pewno jeszcze kilka minut bym urwał.
Miejsce 193/864 Open i 52/203 w M2. Oczywiście nie jestem zadowolony. Przeziębienie i żołądek jednak zrobiły swoje. Rating gorszy niż rok temu,więc plan też niewykonany. Odkuję się w Chorzelach:)

Miejska przejażdżka

Niedziela, 27 marca 2011 · Komentarze(0)
Mieliśmy rano pojechac pooglądac biegaczy na półmaratonie warszawskim, ale późno poszliśmy spac i do tego zmiana czasu popsuła te plany. Wyjechaliśmy więc około 13. Wcześniej jeszcze z godzinę pogrzebałem przy Asi rowerze bo stał nieużywany od września.
Podłączył się też do nas Jarek po kręcił się w okolicy i pojechaliśmy w stronę starówki. Tempo wolne, przez co przez większośc drogi było mi chłodno. Niby było słońce, ale często zachodziło, a powietrze bardzo zimne. Rozgrzewałem się tylko dzięki podjazdom po drodze. Aha mnie zaskoczyła bo podjeżdżała wszystko w dobrym tempie. Ze starówki pojechaliśmy w stronę zoo, misie się obudziły więc chwilę poobserwowaliśmy i potem przez most świętokrzyski i dalej standardowo do domu. Początkowo miało byc na kebaba, ale ostatecznie wybraliśmy spaghetti w domu.
Plan w tym tygodniu w dupie bo zamiast prawie 8,5 godziny było tylko 7,a le może nadrobię jutro bo ma cyc cieplej.

Mazovia MTB - Mrozy

Niedziela, 20 marca 2011 · Komentarze(0)
Przyszedł czas na pierwszy start w tym roku. Wahałem się czy jechać bo pogoda nie zachęcała, ale ostatecznie się wybrałem. Dojazd bardzo sprawny, wyjechaliśmy oczywiście trochę później niż zwykle, ale po godzinie jazdy byliśmy na miejscu.
Start miał być treningowy i trochę eksperymentalny, ale cele oczywiściebyły:
1. Pierwsza setka open
2. Rating do zwycięzcy powyżej 80%
Oczywiście przy założeniu braku awarii na trasie.
Głównym problem miałem z ubiorem bo nie mam za bardzo odzieży zimowej i muszę kombinować. Przed startem termometr w samochodzie pokazywał 1 st. Ostatecznie zdecydowałem się na dwie koszulki na to cienki polar i jeszcze jedną koszulkę. I okazało się to bardzo dobrym wyborem bo w kurtce z windstoperem, którą też rozważałem bym się ugotował. Wiedziałem tylko, że zmarznę w stopy, ale dystans dość krótki więc się za bardzo nie przejmowałem.
Przed samym startem jeszcze do biura zawodów opłacić start i odebrać numer. Załatwienie formalności zajęło mi jakieś 30 sekund. Potem chwila rozgrzewkowej jazdy i do 10 sektora. Nie startowałem w poprzednich edycjach więc przysługuje mi 10:)
Plan od początku prosty, wykorzystać prawie 3 km odcinek asfaltu do przeskoczenia jak największej ilości osób bo potem w lesie ciężko będzie się przebijać przez tłum. Odstępy między sektorami tylko 30 sekund więc o 10.05 starujemy. Od razu narzucam duże tempo, niestety stałem z tyłu i nie ma komu złapać koła więc większość czasu jadę sam 45-50 km/h. Puls 190 więc nie ma tragedii i do końca asfaltu wyprzedzam większość zawodników tak na oko z sektorów 8-10. Po wjeździe do lasu tempo gwałtownie spada, błota nie ma ale podłoże jest mocno nasiąknięte i ciężkie, przysysa. Wyprzedzam kolejnych zawodników ze znaczną różnicą prędkości, czasem niestety muszę to robić mocno niekorzystnym torem jazdy np zbierając na głowę sporo gałęzi albo jadąc po piachu lub błocie. A propos gałęzi to jeszcze w życiu nie zebrałem tylu na kask, co kilka minut coś się trafiało.

Do rozjozdu na MEGA/FIT niewiele się dzieje, trochę szutrów, trochę błotka czasami jakiś singiel lub niewielki podjazd.
Jedzie mi się dobrze równym tempem, jedyny problem mam z piciem bo izotonik w bidonie jest bardzo zimny i ledwo przechodzi mi przez gardło. Do pierwszego bufetu robię więc dwa łyki i postaniawiam tam złapać coś do picia. Niestety mieli tylko zimną wodę lub batony. Łapie więc butelkę i zmuszam się do wypicia 2 łyków. Trasa w międzyczasie robi się ciekawsza, co chwilę jest zmiana nawierzchni, korzenie, lekkie podjazdy, jazda po trawie i dołach jakoś mi się to wszytko wczoraj podobało. Niestety ze dwa razy musiałem też zeskoczyć na jakimś małym błotku bo ludzie się bali jechać i zaraz się tworzył korek. Około 15 km przy wyprzedzaniu najeżdzam dwoma kołami na częściowo rozbitą butelkę. Słyszę trzask szkła pod kołami, na szczęście jakimś cudem nie łapie gumy chociaż przez następne 3 km ciąglę zerkam na tylne koło czy przypadkiem nie jadę już na flaku. Po 20 km zaczynają się nieco większe górki, są już rozjeżdżone przez pierwsze sektory więc trochę męczą. Chyba na 22 km bardzo stroma ścianka przed którą ostrzegali na starcie, raczej niewielu to podjechało. Początkowo już stromo, a na końcu jeszcze bardziej oczywiście gdy dojechałem do podjazdu to ujrzałem całą procesję wprowadzających całą szerokością więc nawet się nie męczyłem i po kilkudziesięciu metrach grzecznie dołączyłem:) Tempo wprowadzania niektórych jednak było takie, że przebiegłem obok i z 5 osób wyprzedziłem. Potem chyba z tej górki był szybki zjazd wąskim singlem z ostrym zakrętem w prawo i tu przy nieuwadze można było wylądować na drzewie. Mniej więcej od tych górek zaczynam też lekko czuć ból w plecach, coś czego nie miałem w poprzednim sezonie. Po części może to też kwestia trochę siłowej jazdy bo podłoże jednak cały czas lekko błotniste i przysysa. Co do jazdy to mimio, że nadal prawie nic nie piję cały czas trzymam podobne tempo. Tętno około 180. Niestety nie ma nikogo do współpracy i cały czas jadę sam doganiając kolejne sektory. Grupki już coraz mniejsze i przerwy też coraz większe. Raz tylko wyprzedza mnie chyba ktoś z czuba po awarii, ale na koło łapie się tylko na chwilę bo utykam za kimś i potem już nie jestem w stanie dogonić. Na drugim bufecie tym razem wołam o coś ciepłego do picia i dostaje herbatkę i przy okazji 2 batony:) biorę pare łyków, a batony do kieszonki. Ostanie kilometry to samotna jazda co kilka minut kogoś mijam, ale momentami nie widzę nikogo z przodu. Ktoś próbuje utrzymać się na kole, ale po kilkuset metrach odpada na podjeździe. Dowiaduje się, że wyprzedzam 3 sektor więc nie jest źle bo 4 minuty w zapasie. Mogło by być jednak lepiej gdyby było kogo gonić. Kilometr przed metą widzę Asię z aparatem.

Końcówka już szybko, ale bez żadnych szaleństw bo przede mną nikogo, a następny 200 metrów za mną.
Na mecie okazuje się, że w biurze zawodów coś popieprzyli i mam taki sam numer co jakaś babka z FIT. Moja reklamacja jednak szybko została uznana i ostatecznie zmierzyli mi czas 1:51:16 co dało miejce 69/210 w open i 26/54 w M2. Do pierwszego 20 minut w plecy więc plan wykonany:)
Oczywiście zamarzły mi stopy, ale rozgrzałem je bardzo dobrą grochówką:)
Potem jeszcze pochlapałem rower myjką - bez kolejki i do domu.
Po drodze widzieliśmy ludzi wracających rowerami do Warszawy. Szacunek.

Mix

Niedziela, 13 marca 2011 · Komentarze(0)
Pod wieczór wybrałem się potrenowac trochę podjazdy. Umówiłem się potem jeszcze na krótkie kręcenie z Jarkiem. Najbliżej na Kopę więc tam 14 razy góra dół. Terenem tylko raz bo trochę za bardzo się gotowałem, bo ubrałem się prawie tak samo jak wczoraj, dzisiaj mimo że słońce już zachodziło to było trochę cieplej. Podjazd krótki, ale tętno najczęściej około 170, tylko przy podjeżdżaniu terenem był max 179. Czasowo wyszło 30 minut.
Potem pojechałem po Jarka po drodze zaliczając jeszcze dwie małe górki. Okazało się mineliśmy po drodze więc musiałem się kawałek wróci. Skoczyliśmy przez Poleczki na lotnisko. Chwilę pooglądaliśmy samoloty i powrót bo zaczęło się robic chłodno.

Mazovia MTB - Epilog Łomianki

Niedziela, 3 października 2010 · Komentarze(0)
Tragedia i męka. Takie słowa nasuwają mi się na wspomnienie tego żenującego w moim wykonaniu występu. Oczywiście ponieważ prawie od póltora miesiąca nawet nie zbliżyłem się do roweru nie oczekiwałem dzisiaj niesamowitych wyczynów jednak to, co przeżywałem na trasie w KPN to był szok.
Do łomianek jadę sam, przyjeżdżam z dużym zapasem czasowym około 10. Pogoda piękna, słońce i dość ciepło, ale trochę wieje więc decyduje się jechać w calości na długo. Po przebiórce wsiadłem na rower żeby trochę się rozgrzać i odrazu pojawił się pierwszy znak, że dobrze nie będzie - lekko boli mnie tyłek po wczorajszych 6 km. Ale nic to ruszam do sektora. Dzisiaj 1,2 i 3 są połączone więc mam okazję jechać z czołówką:) Przed startem trochę pogaduszek z zawodnikem czekającym obok i o 11.10 ruszamy. Postanowiłem początek pojechać normalnie, mocno żeby zyskać trochę czasu nad dalszymi sektorami. Po asfalcie wielkich szaleństw nie było tempo około 40 kmh potem przez las kilka km 30 kmh. Cały czas jednak spadam, aż ląduje w pewnym momencie właściwie na końcu sektora za dziewczyną i jadącym jej na kole gościem. Trzymam się z nimi gdzieś do 6-7 km, tempo wcale nie jakieś wielkie, gdybym był w jakiejkolwiek formie, ale pulsometr nieubłaganie pokazuje co innego. 195,196,197 - o właśnie pobiłem swój datychczas znany hr max:) oczywiście jeszcze kilkaset metrów takiej jazdy i odpadam. Początek więc zdecydowanie za mocny. Teraz już czekam kiedy zaczną dochodzić mnie grupki z sektorów 4-6 bo też startowały razem. Pierwsze pojawiaja się już po chwili, co kilkaset metrów wyprzedzają mnie 2,3 osoby. Trasa narazie może być, chociaż płasko to sporo singli i wszystko w lesie.

W pewnym momencie gdzieś około 10 km błotko i przejście przez prowizoryczną kładkę. Tworzy się mały koreczek, puls mam dalej bardzo wysoki pod 190 więc bardzo mi się na tej przeprawie nie spieszy. Na 15 km w okolicach Palmir bufet. Mimo tego że mam tylko jeden bidon to nie biorę nic bo nie mieli izotonika. Coś tam gość powiedział że na drugim bufecie będzie ja na początku zrozumiałem, że w drugim namiocie i zanim przetrawiłem to już byłem w dupie. Wracać mie się nie chciało, a całą pewnością powinienem. Za chwię rozjazd na fit. Już jedzie mi się źle, wiem że dalej będzie męka i przez chwilę nawet zastanawiam się czy nie zjechać!, ale w końcu nie po to tu przyjechałem. Oczywiście dalej systematycznie tracę pozycję, zaczynają się małe wydmy i zaraz potem Ćwikowa Góra, podjeżdża mi się jeszcze dobrze zbliżam się wyraźnie do jadących przedemną niektórych wyprzedzam. Na Ćwikowej niestety raz muszę zejść bo nagle dwie osoby przedemną z niewyjaśnionych przyczyn stają tarasując całą drogę. Przy okazji obserwuję jakie niektórzy mają wielkie problemy z pokonaniem najmniejszych wzniesień mieląc z trudem na żółwiku to co jest normalnie do podjechania na blacie. No ale oni i tak mi zaraz na płaskim odjeżdżają więc przestaję się już w pewnym momencie nawet wkurzać na to że się zatrzymują w połowie mikro podjazdu.

Pagórki kończą się zaraz za Roztoką, zaczyna się za to coraz więcej korzeni, które cały czas wybijają mnie z rytmu. Opony mam napompowane za mocno bo, aż 3 bary. Poza tym od 25 km zupełmnie mnie odcina i ledwo jadę, dupa mi odpada od korzeni i tylko patrze na licznik na wolno upływające km. Wyprzedza mnie już chyba z 17 sektorów, w tym zawodnicy jak np: gość jadący z rozpietą kurtką, dwóch conajmniej stukilowych facetów, albo koleś jadący na oko z 5 kilogramowym plecakiem. Coraz więcej odcinków jadę na środkowej tarczy z przodu bo na blacie zwyczajnie nie daje rady nawet na płaskim, duża w tym zasługa korzeni. W końcu docieram na drugi bufet, na szczęście pojawił się gdzieś na 36 km, a myslałem że będzie 10 km później. No i pierwszy raz w moich startach zatrzymuje się biorę 2 powerady i przelewam do bidonów, a połowę jednego wypijam. Spędzam tam spokojnie z 2 minuty. Przy okazji zjadam jeszcze batonika. Od tego momentu trasa już beznadziejna. Na początku asfalt, myślałem nawet że na chwilę odżyłem i łapię się na koło jakimś szybciej jadącym, niestety moja forma jest tragiczna. Mimo że jest pod wiatr to nie jestem w stanie jechać na kole nawet 25 kmh bo prawie mam skurcze. Po asfalcie zaczyna się jakaś dziurawa droga, ledwo jadę klnąc pod nosem, po kilometrze nie wytrzymuje i zatrzymuję się żeby spóścić trochę powietrza z kół bo czuje, że dupa mi chyba zaraz odpadnie. Trochę pomaga i jakoś telepie się do końca tego odcinka. Potem znowu asfalt, i znowu jadę chwilę za kimś po czym odpadam, a dalej kolejne 2 km dziurawej drogi. Dogania mnie jakiś zawodnik z hp i tak sobie jedziemy narzekając na te dziury po czym tradycyjnie zostaje w tyle i turlam się do mety. Końcówka jeszcze trochę w lesie po dość fajnym singlu i ostatki po asfalcie. O jakimś finishu nie ma mowy. Wjeżdżam na metę, totalnie ujechany, jeszcze mi nawet brawo biją chociaż nie wiem za co. Na żadnym maratonie się tak nie zmęczyłem.
Nie spodziewałem się że będzie aż taka różnica w formie.
Wynik oczywiście tragiczny. 2:41, miejsce 190/234, do pierwszego prawie 50 minut, a to i tak dało by mi o dziwo 6 sektor. Na szczęście w epilogu można było tylko sektor zyskać więc na przyszły sezon zostaje w 3.

Mazovia MTB - Skarżysko

Niedziela, 25 lipca 2010 · Komentarze(0)
Ostatni raz startowałem w Piasecznie dwa miesięce temu więc zdycydowłem że Skarżysko jadę bez względu na pogodę, która zapowiadała się na deszczową, ale ostatecznie była jak dla mnie idealna. Pochmurno, 18 stopni zaczęło padać właściwie jak już się zbieraliśmy.
Do Skarżyska wyruszamy późno bo dopiero o 8.30, planowałem że zajedziemy jakieś 40 minut przed czasem i spokojnie zdąże się jeszcze troszkę rozgrzać, jednak w samym Skarżysku przez objazd i remonty tracimy sporo czasu i w efekcie jesteśmy o 10.45. Szybka przebiórka i w sektorze jestem 5 minut przed startem oczywiście ostatni. Pięknie. Dobrze, że niczego nie zapomniałem, ale nie zdążyłem sie niestety wysikać. Start punktualnie, jak zwykle szybko po płaskim po chwili dość stromy podjazd po bruku i tu już przesuwam się mniej więcej do połowy sektora. Dalej do lasu i szybki zjazd asfaltem wzdłuż drogi i przejazd estakadą na drugą stronę. Tu już zaczynają tworzyć się grupki. Przez pierwsze 10 minut nie działa mi pulsometr, bawie się nim kilka razy, aż w końcu posłusznie reaguje i dalej już bez problemów działa. Kolejne kilometry trasy to głównie szerokie szutrówki, z długimi, ale niezbyt stromymi podjazdami i zjazdami. Tu stawka juz mocno rozciągnięta. Jadę w jednej z grupek, poznaje zawodników z mojego sektora, co jakiś czas się mijamy i wyprzedzamy słabszych. Dobrz mi się jedzie, czuję że mógłbm troszkę szybciej, ale posatanawiam nie szarżować na początku bo jeszcze ponad 50 km do mety. Około 10 km rozjazd Mega/Fit i wjeżdżamy w las. Tu wąskie ścieżki trochę błota, miejscami koleiny, wszystko jednak przejezdne. Niestety opony spisują się dużo gorzej niż w Piasecznie i tańczą na błocie, po części to na pewno wina wyższego ciśnienie (lekko ponad 3 bary) i tego że się już trochę starły. Raz muszę na chwilę zsiąść bo 2 osoby przedemną się zatrzymują i tu pojawia się problem który wystąpi później jeszcze kilka razy - bloki zaklejają się błotem i przez kilka minut nie mogę się wpiąć. Do tego coraz bardziej chce mi się lać. Około 15 km mijamy gościa który sika w lesie już wiem, że mnie to też czeka. W międzyczasie około 17 km bufet, łapie powerade i żel, jedno i drugie do kieszonki. Kilka minut póżniej staje i idę zrobić swoje, przy okazji wysysam też w spokoju żel złapany na bufecie. Tracę jakieś półtorej minuty, i około 10 pozycji, grupka z którą jechałem przez ostanie 10 km znika mi z oczu. No nic trzeba ich gonić wszak zostało jescze ponad 40 km. Następne kilometry dość ciekawe, trochę po lesie, trochę na skraju singlami odrabiam tu 3-4 pozycje, do tego co jakiś czas pojawiąją sie osoby zmieniające dętki oraz kibice na trasie. Dalej bardzo szybki zjazd szutrówką gdzie bez specjalnego kręcenia osiągam 62 km/h. Około 30 km długi odcinek brukowany z długimi zjazdami i podajzadami. Strasznie tu telepie i trochę drętwieją mi dłonie, bruk ciągnie się przez kilka km, przed sobą widzę dużą grupę - to część osób które mnie wyprzedziły na pit stopie i ci z którymi jechałem wcześniej. Dochodzę ich na podjeździe, niestety na zjeździe robie błąd bo postawnawiam odpocząć i pozwalam im odjechać z przekonaniem, że i tak ich dojdę, niestety bardzo się pomyliłem bo dalej był bardziej płaski odcinek i przed końcem brukowanego koszmaru już ich właściwie nie widzę, jadę sam wyprzedziłem jedynie pojedyńcze osoby które odpadły. Drugi bufet około 38 km, znowu biorę powerade i żel. Zaczynają się też bardzo szybkie zjazdy (ponad 50 km/h) po małych kamieniach, oraz pełno ludzi zmieniających dętki. Kolejne km to leśny odcinek w stylu XC z krótkimi zjazdami i podjazdami w wąwozach, akurat tam doganiam 2 zawodników jednego wyprzedzam, a drugiego niestety nie ma gdzie. Dwa pierwsze wąwozy przejeżdzam spokojnie chociaż koleś przedemną ewidentnie mnie zwalnia, niestety na 3 najbardziej stromym zdecydowanie za wolno zjeżdża przez co nie ma odpowiedniej prędkości i schodzi już w połowie. Ja wymijam go i jeszcze walcze kilka metrów, ale tuż przed końcem padam na bok nie dając rady się wypiąć. Kolejne kilometry w lesie to masakra w moim wykonaniu, odcinek błotny z koleinami, mokrym piachem, kałużami. Jadę go jak łamaga, co chwilę popełniając jakieś błędy, w dużej części przez to że praktycznie cały czas nie mogę się wpiąć. Jak już mi się udaje to trzeba za chwilę znowu na chwilę zejść i zabawa zaczyna się od nowa. Tracę kilka pozycji i sporo nerwów. Wyprzedzam tu jednak zawodnika z airbike z którym jechałem na początku. Dalej już raczej twardo, szutry i asfalt, i jeszcze zaskakujący trzeci bufet i podjazd bo betonowej trelince. Końcówka trasy to najpierw leśny odcinek po koleinach, jadę z dwoma zawodnikami z którymi miałem nadzieje zawalczyć na finiszu niestety na zakręcie jadę za szeroko w efekcie czego ląduje poza trasą w dziurze z kamieniami z której rower muszę wyprowadzić bo wyjechać się nie da. Przeciwnicy momentalnie mi odjeżają i ostatnie jakieś 4 km po asfalcie pokonuje już sam. Jedynnym urozmaiceniem nudnej dla mnie końcówki są ludzie kibucujący na trasie. Na stadion wjeżdżam po 2 godzinach 47 minutach i 48 sekundach.
Wynik 133/400 open Mega, 43 w kategorii.

Na mecie ogólnie jestem lekko rozczarowany pomijając błędy techniczne i trochę sprzętowe to na następny maroton muszę koniecznie przyjechać minimum godzinę przed startem. Dyspozycja ogólnie dobra, jechało mi się dobrze, dzięki żelom nie złapał mnie głód jak w Piasecznie. Pozatym poza krótkimi odcinkami na fatalnym dla mnie odcinku między 45 a 50 km reszta maratonu z blatu. Trasa bardzo fajna, i urozmaicona niby niecałe 150 km od Warszawy, a różnica ogromna.






Zwierzyniec

Sobota, 17 lipca 2010 · Komentarze(0)
Od rana znowu duży upał, około około 14 przyszła jednak burza i popadało z 1,5 godziny. Wyjechaliśmy o 17 świeciło już słońce i wydawało się że pogoda idealna. Niestety jechało się bardzo ciężko, w powietrzu duża wilgoć, w lasach momentami aż siwo od pary wodnej, do tego temperatura nie spadła za bardzo. Pojechaliśmy przez Górecko Stare żółtym szlakiem na Floriankę w nadziei że uda się pooglądać hodowlę koników polskich. Po drodze zaraz za Majdanem Kasztelańskim z lasu wybiegł wilk (tak nam się przynajmniej wydaje bo do psa nie był wcale podobny). Agresywny jednak nie był i tylko błąkał się przy drodze, a potem biegł za nami aż do Górecka. Przy wjeździe do lasu na żółtym zaczęły nas gonić chmary dużych much. Początkowo kilka, ale za chwilę dołączały kolejne. Trzeba było jechać około 25 km/h żeby zostawić je w tyle. Jednak czasami się tyle nie dało i znowu nas doganiały. Nie było by w tym nic strasznego gdyby nie fakt że one gryzły! Odpuściły dopiero przy Floriance czyli przeleciały za nami ze 4 km. Niestety koników nie było więc nie zatrzymując się pojechaliśmy dalej żeby nie wabić tych parszywych much. Dalej do Zwierzyńca już spokojnie. Zajechaliśmy najpierw na stawy Echo, a potem na pyszne lody. Powrót do Borowiny już asfaltem.

Do karczmy na browarek

Piątek, 16 lipca 2010 · Komentarze(0)
Cały dzień upał, jak jechaliśmy około południa to klima w samochodzie nie dawała rady. Wieczorem pojechaliśmy z Asią do Górecka do karczmy obgadać parę spraw i przy okazji wymoczyć się w basenach i wypić zimne piwko:) Po drodze wstąpiliśmy jeszcze nad tamę na rzece szum, i bardzo ładne jeziorko w lesie.
Trochę nam się na tym zeszło i Acha wróciła samochodem z rowerem w środku, a jak w już po zmroku bez oświetlenia przebijałem się do Borowiny. Samochodów nie było, drogę widać nad głowami nietoperze, a temperatura do jazdy znacznie przyjemniejsza wieczorem. Jednak miałem jedną przygodę przy wyjeździe z Majdanu Kasztelańskiego. Zaraz za znakiem zauważyłem kilka psów błąkających się po drodze. Burki również mnie spostrzegły i od razu widać było że są agresywne. Na szczęście miałem czas żeby się trochę rozpędzić. Zacząłem jechać prosto na nie, dwa o mały włos wylądowały pod moimi kołami, kilka zaczęło mnie gonić. Do tego z lasu wypadły jeszcze ze 3. Niewesoło by było gdybym się tam przewrócił albo złapał gumę. Reszta drogi już bez przygód

Standardowa runda

Sobota, 29 maja 2010 · Komentarze(0)
Po południu wyruszyliśmy z Asią i Jarkiem na standardową traskę do Kabackiego. Pogoda idealna, chociaż troszkę wiało. Ludzi jak zwykle w weekend pełno.

Mazovia MTB - Piaseczno

Niedziela, 23 maja 2010 · Komentarze(1)
Kolejny maraton Mazovii, tym razem płaskie Piaseczno, chociaż przez deszcze już od tygodnia wiadomo, że tak łatwo i szybko nie będzie. Wg raportu na stronie z piątku na mega miało być około 4 km trudnego błota, ale wczoraj była ulewa i bagna trochę przybyło.
Na miejsce z Asią przyjeżdzamy wcześnie, bo już około 9.40 jesteśmy. Parkujemy jednak około 2 km od miasteczka. Przed biurem zawodów ogromna kolejka, i za chwilę komunikat o przełożeniu startu na 11.20. W sektorze (dzisiaj pierwszy raz jadę z 3) ustawiam się jak zwykle na końcu. Lekki przedstartowy stresik daje znać o sobie bo sikać biegałem chyba z 5 razy:) Cele na dzisiaj utrzymać sektor i przyjechać poniżej 3h. W jeździe w błocie doświadczenia za dużego nie mam więc liczę też trochę na naukę:)
Start dość spokojny, tempo lekko ponad 30, przesuwam się trochę do przodu, ale jadę mniej więcej w 2/3 sektora. Jedzie mi się lekko pulsometr pokazuje około 180-185 uderzeń więc jak na początek wyścigu to niemal rekreacja:) Miejscami jednak nie ma jak wyprzedzać. Po kilku km zaczynają się pierwsze kałuże, na razie niewielkie i do ominięcia, raz ktoś przedemną ostro hamuję i muszę zeskoczyć z roweru. Potem na przemian szerokie szutry i lekkie błotko, wszystko sprawnie, w okolicach 15 km, większe kałuże, trzy osoby przedemną utykają, patrze po prawej droga wolna, tylko jedna kałuża, wjeżdżam i prawie robie OTB bo ponad pół koła chowa się w wodzie:) Po rozjeździe MEGA/FIT krótkie odcinki asfaltów, na jednym bufet, łapie powerada w locie i szybko przelewam do bidonu. Potem znowu dłuższy asfaltowy odcinek niestety wjeżdżam sam, grupka z przodu za daleko, a wiatr wieje. Jade więc spokojnie i po chwili doganie mnie ktoś z tyłu, jadę chwilę na kole i zaraz daję zmianę, do zjazdu w szutrówkę razem doganiamy małą grupkę. Stawka jednak już rozciągnięta i długimi momentami jadę sam mając kogoś 200m przed sobą i 200 z tyłu. Chwilę po 30 km zaczyna się harcore. Mniej więcej 3 km ciągłego błota w tym około 150 metrów z buta w bagnie po kostki i wyżej, miejscami ciężko rower ciągnąć bo zasysa:). Jednak większość tego odcinka przejeżdzam, dochodząc i wyprzedzając tu kilkanaście osób. Rower sprawuje się super, napęd działa bez zarzutu, a opony o które się trochę obawiałem za bardzo nie tańczą. Kolejne kilka km przez szybkie leśne drogi jedzie mi się bardzo dobrze, cały czas trzymam równe tempo niestety około 42 km zaczynam być głodny, popijam powerada ale za wiele to nie daje. Za chwilę bufet, biorę kolejnego izotonika, także żel. Pierwszy raz w życiu to jem:). Wciągam pół tubki i za chwilę jest trochę lepiej, ale jednak to nie to co wcześniej. Jadę w 4-osobowej grupce, w której jest jedna dziewczyna i nadaje niezłe tempo. W końcu słabne i odchodzą mi na jakieś 200 metrów, za mną jednak nikogo. Za chwilę znowu błoto, głębokie, ale wszytko do przejechania, tu radzę sobie jednak lepiej, dochodzę grupkę i za chwilę wyprzedzam. Na liczniku 56 km, w sektorze mówili coś że skrócili dystans do 58 km więc za 2 km spodziewam się mety. Znowu jestem głodny, gonię jeszcze zawodnika z AZS PW, wyprzedzam go i odjeżdzam, ale mety dalej nie ma. 60 km i widzę tabliczkę 2 km do końca, jadę już dość wolno, nie ma kogo gonić, 800 m przed metą wyprzedza mnie nagle ze sporą prędkością 4 osoby, nie mam szans załapać się na koło, więc na metę wpadam chwilę po nich.
Czas 2:55:48, wynik 145/618 Open Mega, 41/160 w M2.
Ogólnie wrażenia pozytywne, maraton fajny, trasa fajna, ale w dużej mierze przez błoto, bo tak to by było bardzo szybko i nudno. Podjazdów nie stwierdziłem. Bardzo jestem zadowolony z pracy rowerka, opony, super, napęd też, w zasadzie raz miełem problem żeby wrzucić ze środkowej na blat, ale po chwili zaskoczyło. Potem postanowiłem już z blatu nie zrzucać i przejechałem na nim w zasadzie cały maraton.
Na koniec jeszcze prowizoryczne mycie sprzętu w rzeczce.

błotko © wojekk

Na mecie © wojekk

czyścioszek © wojekk